czwartek, 26 listopada 2015

Dziadek Zenek

Poznaliśmy się wiele lat  temu. Chodziłam na zajęcia, które prowadził.  Nauczyciel z długim stażem w wieku mniej więcej moich rodziców. Człowiek orkiestra - oczytany, wygadany i zawsze z poczuciem humoru. Skończyłam szkołę, studia, przedreptałam parę własnych ścieżek. Kiedy zaczęłam pracę okazało się, że on też tam pracuje. Dobrze było zobaczyć znajomą twarz. Był jedną z tych osób dzięki którym poczułam się w niej jak u siebie. Przez te ostatnie 1,5 roku odkrywałam Pana Zenka jakiego nie znałam. Okazało się że świetnie gra na keyboardzie i zna dziesiątki polskich filmów chociaż nie ma telewizora. Potrafi w hipnotyzujący sposób opowiadać o zupie jarzynowej i o swoich kotach . Moje przedszkolaki nazywają "Dziadkiem Zenkiem" - choć na wnuki ciągle jeszcze czeka. Ciągle dopytują się o kolejne zajęcia. Mała Migotka za każdym razem kiedy proszę o porządkowanie sali uśmiecha się od ucha do uch i pyta: "Będzie Pan Zenek?" Słysząc moje "nie" nie czeka nawet aż dokończę zdanie tylko pyta dalej: "A kiedy do nas przyjdzie?"  Z resztą czekają na niego nie tylko dzieciaki - kiedy w odległości kilkunastu kroków z drugiego końca korytarza na horyzoncie pojawia się żółto-odblaskowa kamizelka, uśmiech pojawia się na każdej znajdującej się w pobliżu twarzy. Z dobrym słowem dla każdego i hektolitrami pozytywnej energij Jego po prostu nie da się nie lubić. Każde wejście do naszej sali zaczyna się rytualnym, kierowanym do mnie: "Słuchaj no młoda, a ty słyszałaś może....." i tu następuje tradycyjna już opowieść na temat tego co wydarzyło się na dystansie 2, 5 kilometrów dzielących jego dom od naszej szkoły, które to właśnie pokonał swoim rowerem. 
I tak oto mój nauczyciel stał się moim, znajomym z pracy. Dziwnie to brzmi ale stało się dość naturalnie.
Kilka tygodni temu ten znajomy trafił do szpitala. Czysta profilaktyka, badania, które miały wykluczyć, a nie zdiagnozować. wtedy jeszcze o niczym nie miałam pojęcia.  Mimo tego domyślałam się że jeśli ten wieczny optymista pozwala się zamknąć na parę dni na oddziale oznacza to że dzieje się coś niepokojącego. Nie było zatem na co czekać. Wspólnie z moimi przedszkolakami zabraliśmy się do działania. Trochę farby i liście wystarczyło by wyczarować kartki pełne dobrych życzeń, a kilka szepniętych tu i ówdzie słówek sprawiło że ilość kartek zwielokrotniła się w postępie geometrycznym do akcji dołączyły się kolejne grupy przedszkolne.
"Dziadek Zenek" wrócił do pracy kilka dni później. Wyściskał maluchy i poczęstował cukierkami, ale tym razem cukierki nie miały szans z uśmiechami dzieciaków, które z wypiekami na buziach słuchały o tym jak ich ulubiony Pan czytał zrobione przez nich kartki.
Chcąc wykręcić się z niezręcznych dla mnie podziękowań za zorganizowanie akcji zapytałam rzutem na taśmę :"Pan lepiej powie jak tam zdrówko?" Pan czekał za telefonem z wynikami. Telefon zadzwonił w środę. Nie było dobrych wiadomości.  Siedzieliśmy na przeciwko siebie. On nauczyciel - rehabilitant i ja uczenica, pacjentka, nauczycielka. Nie wiem kim byłam w tym momencie bardziej. "Gosia mam raka" - usłyszane wtedy dźwięczy mi w uszach dzisiaj tak samo mocno jak te dwa tygodnie temu. W czasie tej krótkiej rozmowy nie pada wiele słów.  Przetacza się za to cała masa ciepła. Werbalnego komunikatu zwrotnego nie znajduje. "Co dalej?- pytam jedynie "Jaki plan działania?"" Kolejne wizyty, jakieś konsylium i potem się okaże." Okazało się wczoraj Dziadek Zenek zaczął leczenie, maraton po zdrowie. 
Ostatni raz rozmawialiśmy w środę. "To na szczęście" - mówię do niego stawiając na biurku  małego grafitowego słonika. " Pan ma teraz zadanie. Wie Pan o tym prawda?" Patrzy na mnie pytającym wzrokiem. "Teraz jest czas kiedy ma Pan się zająć sobą. Tyle lat pomagania innym a teraz czas pomóc sobie." "Jakiego tam pomagania, komu ja tam pomagałem?" rzuca w odpowiedzi. "Jak to jakiego pomagania? A te lata pracy z ludźmi po wypadkach, urazach, niepełnosprawnych. Przecież Pan wie, że być przy nich przy tych wszystkich historiach wcale nie jest łato. " "no było, było... " mówi z nutką sentymentu i chyba jakiegoś smutku. Brnę dalej. "A te lata prowadzenia korekcyjnej, pracy z nastolatkami w czasie kiedy ci konfrontują się z własnymi ograniczeniami. Z autopsji wiem, że z Pana zajęć zawsze wychodziło się jakimś takim lżejszym i pełnym dobrej energii." W tym momencie oboje mamy wzruszenie wymalowane na twarzy. Oboje czujemy tą samą miękkość w krtani - głos jest w tym momencie zbędny. Grafitowy słonik ląduje gdzieś w kieszeni grafitowej torby. A ja ściskam kciuki za "Dziadka Zenka".