czwartek, 11 grudnia 2014

Dzień

5.30 miasto wokół wydaje się jeszcze spać jakby łapało resztki nocy. Zaspał nawet budzik. Gdzieś w zaciszu małej kuchni dzień dla kogoś właśnie się zaczyna. Tuż za firanką budzą się ndzieje, troski, parzy się kawa. Jej zapach zdaje się wypełniać ciszę, która zalega w całym mieszkaniu. Jeszcze tylko makijaż, który "zmyje" ślady kolejnej  niedospanej nocy. Której to już takiej nocy?
Za oknem ktoś odpala samochód - sąsiad z klatki obok wyjeżdża do pracy, ptak przysiadł na parapecie jak  zwykle czyszcząc swoje piórka.
Stop klatka
Dom wypełniony po brzegi dziecięcą krzątaniną . Spełnione marzenie nabrało wyraźnych kształtów, kipi miłością. Śniadania, doszczotkowane zęby, czapki, tornistry i  w drogę.
Szkoła jest tuż za rogiem. Wrzawa ucicha. Jeszcze przez chwile utkwiony w szybie wzrok odprowadza Iskierki na szkolne podwórko. Jest cicho.
W ciszy nadzieje rodzą się na nowo, uchylają się drzwi wspomnień. W ciszy tak głośno odzywają się tęsknoty.
W ciszy tylko czas się spieszy. A czasu nie ma za dużo, doba jest za krótka. Trzeba działać. Trzeba obrać ziemniaki, wstawić pranie wyskoczyć po zakupy. Trzeba po drodze obdarować paru ludzi uśmiechami - nieprawda wcale nie trzeba ale tak podpowiada serce. Duże kryształowe otwarte zawsze i dla każdego. Dlaczego? Bo to jakieś takie normalne, bo inaczej się po prostu nie umie, bo przecież wszyscy tak robią. Bo przecież wszyscy potrafią tak słuchać, bo przecież nie jest niczym wyjątkowym zobaczyć drugiego człowieka. Bo empatia to żaden tam dzisiaj towar deficytowy. Bo każda kobieta potrafi być cudowną matką i atrakcyjną żoną.

22.30 gdzieś tam daleko za firanką dla kogoś kończy się dzień. W ciszy śpiącego mieszkania pachnie chleb zza dźwiczek piekarnika. Zasypiają czyjeś nadzieje i troski, bo jutro czeka je nowy poranek, kolejne za krótkie 24 godziny. Bo jutro gdzieś tam za kilkoma ulicami małego miasteczka znów dużo pracy czeka na to wyjątkowe jedyne w swoim rodzaju serce. Czeka świat, który tak często zapomina co to miłość, co empatia, świat który słucha ale nie słyszy, świat który bardzo potrzebuje dzisiaj takich matek, takich żon, takich przyjaźni, które przywrócą mu właściwe proporcje nazwą rzeczy po imieniu i dzięki którym on przetrwa.







wtorek, 18 listopada 2014

Mały Książe.

Mały Książe. Tą książkę przeczytałam jeszcze wiele lat temu. Dziś wraca do mnie mocno. Dziś kiedy spotkałam mojego Małego Księcia. Spotkałam go w szpitalu wśród rurek do tracheotomii w świecie respiratora i kroplówek. Spotkałam go zupełnie blisko, na wyciągnięcie ręki. Dotykałam jego malutkich dłoni i patrzyłam w wielkie szklano- niebieskie oczy. 
Nic mi nie powiedział - po prostu słuchał. Godził się  bez cienia sprzeciwu na moją obecność.
- Czy jest szansa, że on nas słyszy? - zapytałam.
- Jedni uważają, że tak inni że nie. Medycyna zna przypadki, gdzie ktoś wybudzał się i okazywało się że wiele do niego docierało.

Od ponad tygodnia nie mogę przestać o nim myśleć. Nie rozumiem tego. Ani jednego odwzajemnionego uśmiechu ani ułamka sekundy ściśniętego palca, ani jednego słowa, szeptu. Nic. Cisza pikających pomp infuzyjnych. A tak bardzo za nim tęsknię. I nie mogę doczekać się następnego spotkania.

Ile czasu potrzebowała róża żeby dać się oswoić?
Ja oswajam się powoli. Uczę się patrzeć. Widzę czterolistną zasuszoną koniczynkę nad łóżeczkiem. Widzę puste krzesełko, na którym mogę usiąść i doprasowane z namaszczeniem ubranka w szafce  znów zasłonięte roletki i uśmiechy lekarzy.
Chłonę informacje o hospicyjnej diagnozie i o bezradnie rozkładających ręce moich Mistrzach. Stoję po środku tego wszystkiego i mam ochotę zapytać: "Panie czy naprawdę tak mocno mnie kochasz, że  znów stawiasz na mojej drodze Anioła?  Czy naprawdę mi wierzysz że poradzę sobie z delikatnością jego piór? Ja sobie nie wierzę. Pozostaje mi ufać, że Ty wiesz co robisz. Chciałabym go jeszcze spotkać, czy podarujesz nam jeszcze trochę czasu zanim do Ciebie wróci Panie? Jeśli musi wrócić. Bo może to jest planeta dla Twojego Małego Księcia Boże?"
Pozostaję pośrodku tej modlitwy, sali.
A szklano - niebieskie oczy Małego Księcia zdają się szeptać:
"Codziennie patrz na świat jakbyś widział go po  raz pierwszy" (Antoine de Saint-Exupéry)

czwartek, 18 września 2014

Nie na chwilę :-)

Znamy się już ładnych kilka lat. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania. Prześliczny ubrany na różowo bobas, w którym nie sposób się nie zakochać. Miłość od pierwszego wejrzenia? :-) Tak istnieje! :-) No nie zawsze od razu z wzajemnością Bejbik jest bystrzejszy niż można by przepuszczać. Bardzo szybko łapie się w sytuacji:
Ciocia przychodzi to znaczy, że mama wychodzi. "Ej to moja mama! Gdzie ona idzie? Oj to ja tu zaraz urządzę koncert! :-) "
Na początku te koncerciki trochę mnie onieśmielają, ale nie odpuszczę tak łatwo no bo przecież się zakochałam! Jeden jej uśmiech i już nie pamiętam o koncercie! Jest cudowna! Takie dziecko trafia się raz na milion! Prawa autorskie zastrzeżone. Z biegiem czasu Perełka rośnie i wraca do zdrowia, a ja dokonuje niezwykłego odkrycia takie dziecko trafia się przynajmniej dwa razy na milion, Perełka ma starszego nie mniej rozkosznego brata. No nie! Teraz to ja już naprawdę poproszę przepis!

Spotykamy się co jakiś czas. Patrzę jak Perełka rośnie i zawsze się wzruszam. Lubię te spotkania zawsze doładowują mnie pozytywną energią. Nawet kiedy nie zawsze jest jak się zobaczyć, cieszy świadomość, że gdzieś tam są.
Ostatni rok mocno nauczył mnie doceniać takich ludzi, którzy są.
Nauczyłam się że wszystko w życiu się zmienia, że wszystko jest na chwile, czasem nawet nie wiadomo, czy na dłuższą czy na krótszą. jedyną stabilną rzeczą są przyjaźnie.

Dotknęłam w życiu samotności. Może trochę dlatego był szpital. Bo jedyne co możesz zrobić z własną samotnością to postarać się żeby ktoś inny , był odrobinę mniej sam. Nigdy nie spodziewałam się że ta jedna decyzja o wolontariacie tak bardzo namiesza mi w życiu. Że poznam ludzi, którzy na trwałe wejdą do mojego świata, że poznam przyjaciół. Przyjaciół, którzy będą dla mnie walczyć o coś nawet wtedy kiedy ja kompletnie nie będę miała siły już o to walczyć.
Ludzi, dzięki, którym będę się uśmiechać nawet wtedy kiedy nie wszystko będzie różowe!
Poznałam takich ludzi. I chyba to właśnie znaczy być szczęśliwym!
A wiecie co jest w nich najpiękniejsze?
Że są  i jeszcze, że pozwalają mi być i że nie na chwilę! :-)

"Za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty
ani równej wagi za wielką jego wartość.
16 Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia;
znajdą go bojący się Pana." (Księga Mądrości )

DZIĘKUJĘ <3

Szymonek

Jest chłopiec uroczy czterolatek o niebieskich oczach. Kiedy widzimy się po raz ostatni nie chce mnie wypuścić z sali. Zaczepia mnie rzucając we mnie balonem. Próbuję wytłumaczyć mu, że autobus, że jest już późno i że muszę wracać do domu, próbuję umówić się na inny dzień. Wtedy dowiaduję się że to niemożliwe, bo chłopczyk kończy leczenie, wraca do zdrowia, do domku.

Mija około  półtora miesiąca. Zamieszanie w pracy skutecznie uniemożliwia mi odwiedziny na oddziale, wypadam z obiegu.

Niedzielny poranek. Otwieram laptopa. Przeżywam szok. Czytam wpis mamy Szymonka na jednym z portali. Wyłapuje pojedyncze słowa: hospicjum, kartki, listonosz. Niedowierzam. Potem wszystko toczy się błyskawicznie: ktoś zakłada wydarzenie, prosi o wysyłanie kartek do smyka. Udostępniam, zapraszam znajomych, piszę gdzie mogę.
Wydarzenie zaczyna żyć własnym życiem w ciągu godziny ma już pół tysiąca zadeklarowanych uczestników. Słodko- gorzka radość. Tyle możemy zrobić.

Marzy mi się cud dla Szymonka. Wierzę, że jest możliwy. Znam takie małe Cuda, które biegają gdzieś po swoich domach i żyją wbrew medycynie. Pan Bóg czasem ma swój plan.

Mimo tego nie rozumiem. Nie rozumiem podejścia niektórych osób.
Nieuleczalna choroba dziecka, ten którego kochasz gaśnie pomału na Twoich oczach, a Ty nie możesz nic z tym zrobić. Czy może być coś gorszego? Chyba nie.
Ile trzeba mieć siły żeby świadomie pozwolić innym patrzeć na to jak rozpada się Twój świat tylko po to żeby spełnić marzenie własnego dziecka? Jak bardzo trzeba je kochać? Jak trudno jest wtedy prosić obcych ludzi o pomoc? Nie wiem czy bym tak potrafiła, czy znalazłabym w sobie tyle siły ale to ostatnie to pytanie czysto hipotetyczne bo nie jestem jeszcze matką.

Ale w całokształcie nie mogę zrozumieć podejścia niektórych osób uporczywie proponujących kolejne sposoby terapii w sytuacji kiedy dwa posty wyżej czytam wpis rodziców że sprawdzili wszystkie metody leczenia konwencjonalne i niekonwencjonalne, że proszą żeby ich nie proponować bo to boli, bo czują się wtedy oceniani.

Nie rozumiem urządzanych w wydarzeniu dyskusji na temat istnienie Boga, kłótni i wzajemnego nazywania siebie naiwnymi z powodu wiary lub niewiary w Niego. Wierze w cuda. Wierzę, że ten cud może przydarzyć się też Szymonkowi, modle się o niego. Ale zdaję sobie sprawę, że może, a nie musi. Nigdy nie odważyłabym się napisać że na pewno zdarzy się cud bo dużo ludzi o niego prosi. Bo jeśli się nie zdarzy to co wtedy napiszę?
Czy rozczarowanie i złość na Boga nie będą wtedy jeszcze większe u najbliższych Szymonka? Czy jeszcze bardziej nie poczują się przez Niego rozczarowani, oszukani? I to nie będzie wtedy wina Boga tylko lekkomyślnych zapewnień - że NA PEWNO zdarzy się cud.

Nie rozumiem też tej ciągłej wymiany zdań w komentarzach na zasadzie: "ja na miejscu rodziców Szymonka zrobiłbym tak", "A ja na ich miejscu zrobiłbym tak" Przecież nikt z nas nie jest na ich miejscu! Łatwo jest wyobrażać coś sobie kiedy jest nam dobrze i bezpiecznie. Myślicie, że łatwo im było podjąć decyzję o oddaniu ukochanego dziecka pod opiekę hospicjum? Przecież to jest najprawdopodobniej najtrudniejsza decyzja w ich życiu.
Pomaganie polega na  uszanowaniu czyiś decyzji, przestrzeganiu granic, które ktoś postawił. Oczywiście ważne jest podejście twórcze i kreatywne ale wszystko na tyle na ile ta druga osoba chce a nie na tyle na ile ja chce, bo w innym przypadku realizuje siebie, a nie pomagam.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Terraz

Duża biała sala i 5 białych łóżek, białe stojaki od kroplówek, białe stoliki i pościele. Biała lodówka, umywalka i kosz na śmieci. Biel - to pierwsze co uderza po wejściu.
Łóżko przy łóżku. Kroplówka za kroplówką.
Przychodzę tam od jakiegoś czasu, odwiedzając pewną bliską mi Duszyczkę. A właściwie dwie Duszyczki, bo w końcu to oddział ginekologiczno- położniczy. Malutka Kruszynka w mamusiowym brzuszku nawet nie domyśla się jak wiele tu wokół niej zamieszania.
Wejście na taki oddział faktycznie zupełnie zmienia optykę. Oczywiste rzeczy przestają oczywiste. Zostanie mamą, o którym się marzy, na które się czeka - nie wygląda tak różowo jak pokazują filmy czy jak czytasz o tym w książkach, ciąża to potężna zmiana w życiu kobiety - zmiana, w której wszystko jest nowe i w której nietrudno się pogubić, a jeśli w to wszystko wpiszę się jeszcze szpital... i limity odwiedzin, które nie zmniejszają samotności.
Kilka miesięcy temu jeszcze nie miałam tej świadomości. Mam ją teraz kiedy siadam przy łóżku młodej kobiety w moim wieku i jedyne co mogę zrobić to poprawić kołdrę, umyć kubki i zrobić zakupy. To niewiele. Ale ostatnio  mocno uczę się tego, że czasem wcale nie trzeba robić wiele. Że czasem te małe rzeczy są właśnie tym czego potrzeba i że wcale nie jest prosto robić je tak żeby ta druga osoba nie poczuła się skrępowana, czy bezradna.  Uczę się odstawiać swoją wizję na bok i słuchać. Czy mi wychodzi? Chyba tak, choć jest to w jakimś sensie dla mnie  zupełnie nowe doświadczenie. To chyba to czym zasadniczo różni się towarzyszenie dziecku i dorosłemu. Dziecko oczekuje często pomysłu, zainicjowania zabawy, zaaranżowania wolnego czasu, dorosły odwrotnie. Tu pałeczka leży po jego stronie. Co robimy? Czasem śmiejemy się ot tak po prostu, czasem rozmawiamy. Tego rozmawiania ze sobą myślę, że nauczyłyśmy się dużo wcześniej. Przez wszystkie przegadane "okienka", przepłakane i prześmiane wspólnie godziny. Może dlatego teraz się nie krępujemy, może dlatego teraz potrafimy rozmawiać otwarcie i wprost.
Czasem siedzimy w ciszy. Łapka w łapce. Takie momenty też są dobre.
Wiecie? To jedna z najpiękniejszych przyjaźni jakie znalazłam w życiu!

sobota, 26 lipca 2014

Marysia

Marysia jest rezolutna, Marysia jest wygadana, żywiołowa i samodzielna. Marysia najlepiej zna się na obsłudze portu, kroplówki i opatrunków. Wie, który guzik wcisnąć na pompie infuzyjnej żeby przestała piszczeć i po których lekach pojawiają się biegunki.
Marysia to prawdziwa dama, nosi kolczyki i uwielbia tańczyć, z łatwością obsługuje tablet i potrafi przyrządzić herbatę. Marysia ma za sobą niezwykłą historię. Jedyną najmniej niezwykłą w  tej historii rzeczą jest to, że Marysia ma dopiero 6 lat.
Zna wiele słów. Buzia praktycznie jej się nie zamyka. Wśród nich znalazły się też słowa, "niedziecięce":
rak - nie ten co chodzi wspak.
chemia - nie ta z uczniowskiego dzienniczka
motylek - nie ten znad łąki
i wiele innych.
Znaczenia- obrane ze znaczenia.
Marysi rak chodzi wspak.  Na szczęście. Choroba cofa się, w tłumaczeniu czego medycyna jest bezsilna. Dobra bezsilność. Droga do zdrowia daleka. Nadzieja na zdrowie daleko większa.
Marysia bywa czasem zmęczona, grymasi. Wolontariusze lubią Marysie. Dwoją się i troją w kolejnych pomysłach: porysujemy?, pomalujemy?, powycinamy?, poczytamy?, pogramy?, puzzle?, planszówka?, karty?, farbki?, gazety? flamastry? plastelina? Na co masz ochotę Marysiu?
Marysia m ochotę odpocząć. Wolontariusze podobnie, oni też są zmęczeni, czasem zniechęceni. Oni wychodzą z oddziału. Marysia zostaje.
z rakiem
z chemią
z motylkiem
z nie-dziecięcymi słowami.
Marysia, chce, żeby ktoś potrzymał ją za rękę...

piątek, 20 czerwca 2014

Dziewczynka z plakatu!

Nie pamiętam kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam. Może to było w domu nad miską zupy? Może przy filiżance herbaty albo nad zeszytem z fizyki, która za żadne skarby nie chciała mi wejść do głowy? Faktem jest, że mówiono o niej dużo i głośno. O nienaturalnych rozmiarów naczyniaku, o małej dziewczynce i horrendalnie dużej cenie za życie. Kwota samemu nie do zdobycia, polska medycyna rozkłada ręce nadzieje daje leczenie za granicą.
Co musi czuć rodzic, którego nie stać na zapłacenie ceny za życie własnego dziecka?
Czy może jeszcze wtedy wierzyć w ludzi?


"Powinnyście coś zrobić, zorganizować jakąś zbiórkę czy coś."- słyszę. To zdanie dźwięczy mi w uszach do dziś. Na tamten moment uciekam przed nim - dosłownie. Zamykam drzwi pokoju. Chowam się, tu jest cicho, bezpiecznie, tu nikt niczego ode mnie nie oczekuje. Mam niespełna 17 lat i nie lubię swojej szkoły. Najchętniej przemykałabym jej korytarzami niezauważona, a ktoś proponuje mi całkowitą ekspozycję. Wyjście przed szereg, stanięcie na postumencie i ogłoszenie powszechnej mobilizacji, wśród uczniów naszej szkoły, którym delikatnie mówiąc wolałabym nie wchodzić w drogę. To nie dla mnie, nie dam rady. Wycofuję się. Ale tamto jedno zdanie nie daje mi spokoju. Mogę nie zareagować tak będzie prościej, ale czy mogę pozwolić aby mój strach zdecydował o życiu rozkosznej małej blondyneczki?
Tej nocy nie śpię spokojnie.
Następnego dnia. Placyk przed szkołą.
- Ania, a gdybyśmy tak no wiesz my też spróbowały? Możemy sprzedawać ciasta. Wystarczy pogadać z Twoją polonistką, ona prowadzi wolontariat na pewno się zgodzi- mówię na jednym wydechu, mam to wszystko obmyślone, choć tego ostatniego wcale nie jestem pewna. Właściwie niczego nie jestem pewna. Czuję tylko strach, ale on już mnie nie paraliżuje tylko każe brnąć dalej.
- Ale to jest olbrzymia kwota nie uzbierają tego, tu potrzeba firm sponsorów.
- Ale gdyby spróbować tak wiesz od ziarnka do ziarnka.
- No dobra pogadam.
Tak dzieje się  początek. Cieszę się. Wiem, że jeśli sprawa jest w Ani rękach to znaczy, że jest w dobrych rękach.
Kilka dni później staję przed furtką domu zupełnie obcych ludzi. Ja zahukana nastolatka kompletnie nie wiem jak się zachować. Drzwi otwiera mężczyzna. Pytam czy Pan jest tatą Konwalijki? Odpowiada, że tak. Mówię o co mi chodzi, że w LO, że chcielibyśmy i że potrzebuję plakatów. Chwilę rozmawiamy, pierwszy raz widzę mężczyznę, który płacze. Oboje jesteśmy wzruszeni. Te jego łzy zabiorę potem jeszcze na długo ze sobą. W sumie  są ze mną do dziś.
Po chwili jesteśmy już w środku. Dostaję plakaty i ulotki. Jeszcze nawet nie przypuszczam co czeka mnie jutro w szkole.
A czeka sporo. Rozwieszamy plakaty. Na korytarzach pachnie od ciast. A ja stoję przed swoją klasą i proszę o wsparcie dla małej uroczej dziewczynki. Dwadzieścia parę par oczu patrzy na mnie bardzo uważnie. Mam wrażenie, że tropią każdy mój ruch, gest, mrugnięcie powieką.  Trochę się wstydzę mam nadzieję, że mnie nie słyszą.
Usłyszeli. Udało się. Chyba nigdy przedtem ani potem nie wychodzę tak szczęśliwa z tej szkoły, a jasnowłosy Aniołek o niebieskich oczach uśmiecha się do mnie z plakatu. Czuję ulgę.
To było ponad 8 lat temu. Pierwsza akcja charytatywna w jaką się zaangażowałam. Pierwsza i najtrudniejsza, bo pokonywałam w niej siebie. Potem usłyszałam, że Konwalijce się udało, wyjechała na operacje, pieniędzy ofiarowanych przez pewnie tysiące dobrych ludzi starczyło jeszcze na leczenie innych chorych dzieci.
Dlaczego o tym piszę?
Bo spotkałam niedawno Konwalijkę. Jest przebojową, rozgarniętą nastolatką z burzą złotych loków na głowie, którymi kokietuje kolegów. Pewnie za parę lat wyjdzie za któregoś z nich za mąż. Pewnie będzie miała z nim dzieci o uroczych blond włoskach, którym opowie tysiące pięknych bajek, a każda z nich zakończy się szczęśliwie, tak jak jej własna.
Siedziałyśmy na przeciwko siebie, zupełnie dla siebie anonimowe. I dobrze, cieszę tym całą sobą, bo oznacza to tyle, że obie ruszyłyśmy do przodu, każda w swoje dalej!

Kiedy przeglądam na facebooku apele z informacjami o kolejnych maluchach, zbierających pieniądze na leczenie za granicą - przed oczyma staje mi Konwalijka i mam ochotę powiedzieć wszystkim pomagajcie, bo to ma sens, to działa!
Konwalijka żyje, bo ktoś kiedyś nie poddał się zniechęceniu i zawalczył!
Obok nas są dzieci, o które trzeba zawalczyć już dziś by mogły mieć swoje jutro!

sobota, 12 kwietnia 2014

Do zobaczenia Drobinko!

W środę widziałyśmy się po raz ostatni. Szpitalna izolatka, spuszczone roletki nie wróżą niczego dobrego. Przy łóżeczku dwoje rodziców, nikt już nie zwraca uwagi na limity odwiedzin nikt nie wyprasza mnie kiedy wchodzę jako trzecia.  Nie wiele trzeba  żeby się domyślić jest źle.
Tlen, niska saturacja masa kręcących się lekarzy i pielęgniarek, pompa z morfiną, zwiększona dawka daje niewielki efekt - dramat. Drobinka o twarzy Aniołka i bezradni Święci z obrazków nad łóżeczkiem. A przecież jeszcze w piątek rozmawialiśmy o dalszym leczeniu. Jeszcze w piątek uśmiechała się i wyciągała do mnie rączki. Takie momenty są najtrudniejsze w pracy wolontariusza.  Zerkam przez okno, które wychodzi na ulice. Tuż obok przejeżdżają autobusy, pędzą samochody, toczy się życie, tuż obok w szpitalu umiera dziecko.
 Po godzinie wychodzę z oddziału. Wtapiam się w samochody i autobusy. Ta notatka jest chaotyczna, bo chaotyczne jest to co mam w głowie. Dzwoni telefon. Na łączach po drugiej stronie dziewczynka o tym samym, co Drobinka imieniu. Słyszę konkurs, pierwsze czytanie na rekolekcjach. Słyszę niepewność w dziecięcym głosiku : "Ale nie wiem czy dam radę, czy umiem" - "Dasz radę M."  Kto jak nie Ty! Właśnie Ty poradzisz sobie świetnie! - rozmawiamy chwile jest dobrze. 
Następny przystanek - herbatka u Babci Iny - nie wiem czy mam na nią ochotę siłę, ale wiem że ona tam czeka. Po chwili jestem już w kuchni, włączam czajnik, nastawiam wodę, siedzę nad parującym kubkiem z czerwonym makiem i słucham opowieści, którą znam już na pamięć, wiem jakie zdanie padnie za chwile, o co zapyta i co odpowiem. Ale Pani Ina przeżywa tą historie "po raz pierwszy" na nowo.
W głowie myśl w kółko ta sama : "ja tu piję herbatę, tam za kilkoma ulicami ktoś przeżywa najtrudniejsze z pożegnań" Tego dnia nie tylko Święci z nad łóżeczka są bezradni.

Do domu. Jadę do domu. Po drodze zahaczam jeszcze o spotkanie redakcyjne gazetki w planie maraton czytania JPII. Jaki temat wybierasz? Wśród haseł wyławiam tym razem bez chwili namysłu - cierpienie. "Nie ma już miejsc."- słyszę  "wybierz inne temat - inny dzień" "Miłosierdzie, sobota"-  odpowiadam choć daleko mi teraz do tego tematu. Tekstu, który mam przeczytać jeszcze nie widziałam. Zastanawiam się co się w nim ukryło - wierzę, że nie ma przypadków.

W końcu w domu. Pokój, łóżko, piżama. Łzy ciekną już same. Dlaczego złe rzeczy zawsze przytrafiają się dobrym ludziom? Może dlatego, że nie ma złych ludzi? Że choćby człowiek nie wiadomo co zrobił nigdy nie zasługuje na takie cierpienie. Na takie pożegnanie. Żeby tylko nie trwało to długo - myślę. Żeby już nie czuła bólu.
Piątek.
Zastanawiam się nad odwiedzinami Drobinki. Zastanawiam się czy wypada. Myślę o sobocie. A może dzisiaj po pracy jeśli dzieci wyjdą wcześniej. Postanawiam napisać smsa do Mamy Drobinki zapytać wprost czy mogę czy wolą zostać sami. Smsa napisać nie zdążę. Mama Drobinki napisze pierwsza: "Nasz a córeczka jest już w niebie" Odpisuję.
Niespełna godzinę później wychodzę z pracy. Świeci piękne słońce. Mama Drobinki marzyła żeby zabrać ją na spacer. Nie było to realne z racji obniżonej odporności po chemii. A każda infekcja mogła opóźnić kolejną serię i utrudnić leczenie. Nie poszły na spacer, nie powiodło się leczenie. Choroba odebrała im wszystko. Wszystko oprócz MIŁOŚCI. Wierzę, że właśnie ta miłość da im siłę by przetrwać i kiedyś za jakiś czas pójść dalej w nowe.
A Drobinka? Spaceruje pewnie teraz po Najpiękniejszym z Ogrodów. Pewnie na spotkanie wyszli jej Święci z obrazków nad łóżeczkiem. Pewnie ujęli ją pod rękę i powiedzieli "Chodź odpocząć"

sobota, 5 kwietnia 2014

Garść zdziwienia

Po pracy ląduję w mieście. Jestem umówiona na zakupy w pobliskim centrum handlowym z przyjaciółką. Spodziewa się dzidziusia, promienieje. Zaczynamy maraton po działach z ciuchami ciążowymi. Rozmawiamy o zmieniającej się sylwetce, o potrzebie czucia się dobrze w zupełnie nowej i trochę jakby nie swojej skórze. Wybieramy kremy i kosmetyki do pielęgnacji przyszłej mamy. Rozpływamy się nad miniaturkowymi ciuszkami w sklepach dla niemowląt. Rozmawiamy o 10 centymetrowej Kruszynce, która potrafi wywrócić życie do góry nogami. Dobra wywrotka. Kończymy lodami z dużą porcją owoców i jeszcze większą pogaduch.  Jest dobrze, bezpiecznie, kolorowo.

Stop klatka.
Szpital. Bezruch i cisza. Uśpione karetki stoją nieruchomo przy wejściu z napisem "Izba Przyjęć". Idę dalej betonową aleją, wzdłuż ciągnie się rząd samochodów - zgaszony silnik, wyłączone świtała, tu nawet samochody się nie śpieszą. Wyczekiwanie.
Oddział - znajome twarze, znajoma sala, labirynt nowych, zupełnie nieznajomych historii. Wtapiam się szybko opowiadam o zakupach o upolowanych butach już nie czuję się obca, jestem trochę stąd, trochę stamtąd, pełna łączność, obecność. Na sali Drobinka i hm Okruszynka? Bo jak nazwać 6 tygodniowe maleństwo? Rodzice okruszynki niewiele starsi ode mnie, urzekają mnie swoją otwartością, mimo, że ciężko mimo, że łzy płyną do oczu - poradzą sobie jestem tego pewna.

-w rezonansie Drobinki, za dużo miało być mniej, miało już nic tam nie być. Choroba nie daje za wygraną postępuje w zawrotnym tępię. Operacja odwołana - nie w tym stanie, nie teraz. "Może potem jeśli chemia zadziała zabieg będzie możliwy. Ale Państwo nie macie się czym martwić, możecie mieć kolejne dzieci." "Nie chcę kolejnego dziecka, jedno już straciłam, jedno urodziłam chore. Chce żeby Drobinka wyzdrowiała żeby wróciła do domu do starszego Brata." I tylko ta pierwsza osoba liczby pojedynczej namnaża wielokropki.  Poraża bezmyślność lekarza, specjalisty, kobiety, może matki.  "To nie Ty to nie Twoja wina, to stało się poza Tobą" - mówię cicho - więcej słów nie znajduję.
Nie mogę zrozumieć jak można tak bez ogródek, tak beznadziejnie bez sensu powiedzieć Rodzicom walczącego o życie dziecka , że będą mieli inne, że ono będzie zamiast, że mają je trochę jakby wymienić tamto za to? Czy to jeszcze próba nieudolnego pocieszania, czy efekt już tak przedmiotowego traktowania człowieka? Od diagnozy do diagnozy, od przypadku do przypadku od porażki do sukcesu.
Spotkałam wielu cudownych lekarzy wiele oddanych pielęgniarek. Ludzi o wielkim sercu i zaangażowaniu. I tylko czasem zadziwia, że takie sytuacje jak ta z wczoraj wciąż jeszcze się dzieją.

piątek, 14 marca 2014

Stacja I Wyrok
Gdzieś niedaleko Kalwarii 2000 lat temu Ktoś słyszy wyrok skazujący.
Za kilkoma parami szklanych drzwi, w gabinecie zabiegowym otwarty zostaje przewód badawczy. To tylko kilka nakłóć, kilka próbówek krwi, kilka niezrozumiałych liczb na zapisanym świstku z napisem wynik. Zapada diagnoza. To jeszcze nie wyrok. Za to podobnie jak tam kiedyś niedaleko w Kalwarii początek. Ta diagnoz to nie wyrok, wyrok zapadnie tu dużo później. Nie wydadzą go lekarze, nie wyda go medycyna. On zapadnie po cichu. W wszystko mówiących spojrzeniach ludzi, którzy "przecież wiedzą" co znaczy słowo rak, w urwanych rozmowach, w bezpardonowych pytaniach ludzi, którzy "przecież wiedzą" z czym wiąże się białaczka.

Stacja II Wzięcie Krzyża
A przecież tamten krzyż który teraz stoi na Kalwarii Ktoś musiał tam wnieść, Ktoś musiał wziąć go na ramiona i przejść tą drogą.
Trzeba było się zmierzyć z codziennością. Na zgliszczach rozsypanego w pył ładu spróbować odbudować wiarę w to, że kiedyś jeszcze będzie dobrze. Trzeba było przyjąć, nie wiem czy się zgodzić. Tu raczej nikt nie pytał o zgodę. Nikt nie zapytał przeuroczej 4 letniej dziewczynki czy zgadza się poznać tę drugą mniej bajkową stronę życia. Nikt nie zapytał jej rodziców czy zgadzają się stanąć do nierównej i niesprawiedliwej walki z chorobą córeczki, z resztą nie pierwszej o nią. Nikt wreszcie nie zapytał dorastającego chłopca i jego młodszego brata czy zgadzają się  na tęsknotę, na to trzęsienie ziemi, które właśnie stawało się ich udziałem. Nikt nie zapytał, ale trzeba było wziąć ten krzyż.

Stacja III  Pierwszy upadek
 Dlaczego Jezus upadł na Drodze Krzyżowej? Może to zmęczenie, może samotność, a może jakiś drobny kamień na jego szlaku zawadził o wycieńczoną wędrówką stopę? Dlaczego upadłeś Jezu?
Setki nieprzespanych nocy, tysiące przebiegających przez głowę myśli, nie pomagają w przetrwaniu. Nie pomaga też cisza w słuchawce kiedy tak bardzo chciałoby się usłyszeć dźwięk telefonu, nie pomaga  izolatka i limity odwiedzin. Trudno nie czuć się samotnym. Trudno być silnym 24 godziny na dobę. Kryzysy się zdarzają trzeba tylko potem wstać i pójść dalej.

Stacja IV Spotkanie z Matką
Była przy Nim od początku. Przeszła tę samą drogę, czuła ten sam ból.
Radosny czas oczekiwania narodzin maleństwa pełen jest pewnie myśli o przyszłości - dobrych myśli, marzeń planów.  Jako matka chcemy być tą która będzie potrafiła rozwiązać każdy problem, przykleić plastereki na zdarte łokcie, przytulać kiedy pojawi się zły sen. Jako matki chcemy być powierniczkami pierwszych miłości, przewodniczkami po świecie, który dla naszych pociech pełen będzie jasnych kolorów i niezwykłych niespodzianek. Myśląc o tym co czeka nas kiedyś jako matki nigdy nie myślimy o tym że macierzyństwo każe nam wejść na Drogę Krzyżową, że zaprowadzi nas do szpitalnego łóżeczka, że zmusi do oswojenia terminów: chemia, sterydoterapia, leukopemia. Że staniemy się jak lekarze, choć nigdy medycyny nie studiowaliśmy Że doprowadzi nas do punktu, w którym będziemy mogły tylko być i czekać.

Stacja V Szymon
Trzeba było odnaleźć się w codzienności zadbać o zdrowie córeczki i temu podporządkować całe swoje życie. Trzeba było znaleźć w sobie siłę by trwać. Trzeba było znaleźć w sobie siłę by pomóc innym mamom innym rodzicom, którzy tuż obok przechodzili ten sam dramat. Nie tego ostatniego nie trzeba było , ale tak podpowiadało serce.

Stacja VI Weronika
Weronika była prostą kobietą. Drobną i delikatną, a żeby dotrzeć do Jezusa musiała przedrzeć się przez pewnie nie jeden oddział rzymskich żołnierzy.
W tej drodze Krzyżowej Weronika obecna jest na  co najmniej dwa sposoby.
Pierwszy to odwaga szukania sensu, nie znalezienia go ale cierpliwego szukania. Potrzeba nie lada odwagi żeby przedrzeć się przez ten cały ból, przez bunt, przez morze wypłakanych i ocean nie wypłakanych łez i nie zamknąć się, nie zakleszczyć, nie utknąć w bezmiarze cierpienia, lecz potrafić widzieć dalej, szukać nawet jeśli daleka droga by znaleźć.
Druga to determinacja zrobienia wszystkiego co tylko się da poruszenia Nieba i Ziemi, żeby ulżyć, żeby dopomóc, żeby być przy. Tak kochać mogą tylko Rodzice.

Stacja VII Drugi upadek
Jezus upada po raz drugi, pytanie dlaczego powraca z tym upadkiem jak bumerang.
Pytanie Dlaczego. Zadawane najpierw sobie, ludziom wokół, Bogu. Kto zawinił? Czy gdyby szybciej, gdyby bardziej, gdyby dokładniej to... Szukanie winny w sobie, w zrobionych i niezrobionych rzeczach.  Gdyby Jezus postawił stopę inaczej, gdyby Szymon wyprzedził Go o pół kroku i odsunął kamień, który leżał na drodze, gdyby Weronika wraz z chustą podała choć kroplę zimnej wody, gdyby Maryja była o kilka metrów bliżej to.... Jezus i tak by upadł. Ten upadek wpisany był w tę wędrówkę. Ta Droga Krzyżowa i tak musiała się dokonać.

Stacja VIII  Płaczące niewiasty
Łzy są naturalną reakcją na bezradność wobec cierpienia. Cierpienie ma moc zamykania i otwierania serca. Cierpienie Jezusa nie zamknęło go na łzy kobiet, ale pozwoliło znaleźć dla nich słowa pocieszenia. Panie Jezu nie powinno być odwrotnie? Może powinno, ale w tym momencie właśnie to było potrzebne.
Ma 4 latka, białaczkę i niezwykłą siłę. Jednym zdaniem : "Ale pamiętaj nie wolni się poddawać! " Wbija w krzesła wszystkich obecnych. Dodaje mocy, powera, porywa ich serca.

Stacja IX Trzeci upadek.
O upadkach pisze się łatwo z pozycji narratora, obserwatora, widza. W ogóle całą tę Drogę pisze się łatwo z takiej pozycji. Nie wiem w którym momencie tak naprawdę przestałam być tylko narratorem, nie wiem w którym miejscu tej drogi się znalazłam, ani gdzie stoję na niej dzisiaj. Na pewno nie tak blisko jak Matka, nie jak Szymon ani Weronika, nie stoję też tak blisko jak Niewiasty czy Umiłowany Uczeń. To intymna przestrzeń, którą zdolni są odczuwać tylko mama, tata, rodzeństwo. Ale nie stoję też z boku. Nie czuję się już tylko obserwatorem, narratorem, opowiadaczem. Mój strach o Martynkę nigdy nie będzie tak wilki jak ich,  moja nadzieja nigdy nie dosięgnie rozmiarów ich nadziei. Co nie znaczy, że się nie boję i że nie wierzę. Boję się i wierzę i jestem im wdzięczna za tę wspólnie dzielone wiarę i strach.

Stacja X Obnażenie z szat.
Zabrali Mu wszystko co miał. Oto stoi przed ludźmi cały odkryty z sercem otworzonym na oścież. Lecz oni nie potrafią Go przyjąć.
Choroba, a raczej walka o zdrowie swoje lub najbliższych zmusza do odsłonięcia przed ludźmi wielu rzeczy. Nie zawsze jest to łatwe i przyjemne. A właściwie powinnam powiedzieć, że prawie nigdy takie nie jest. Nie jest przecież łatwo otworzyć swoje serce - kiedy tak bardzo potrzebuje się wsparcia bo zawsze istnieje obawa, że jeśli ktoś zobaczy w nim smutek przestraszy się i ucieknie. Nie jest łatwo chwycić za telefon i wybrać nawet te najbardziej zaufane numery - kiedy tak bardzo potrzebuje się rozmowy - bo zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że ktoś po drugiej stronie po prostu nie odbierze. Nie jest łatwo opowiedzieć komuś drugiemu o swoim strachu bo może się okazać, że po raz kolejny usłyszy się sławetne: "No weź nie panikuj", a wtedy zostanie ta jeszcze bardziej przerażająca samotność. Nie jest wreszcie łatwo prosić o wsparci materialne, czy 1% podatku bo jak się słyszy komentarze, że to" wstyd, bo są tacy co bardziej potrzebują" to pozostaje tylko bezsilność i poczucie winy choć zupełnie w tym wszystkim nie jest się winnym. W takich jak te sytuacjach kiedy ludzie zawodzą pozostaje jedynie wiara, że On, Jezus z dziesiątej stacji Drogi Krzyżowej jest blisko.

Stacja XI Przybicie do krzyża
"Ja już tak dłużej nie chcę tego kłucia, tych lekarstw",  "ja już nie chcę tych wszystkich badań i wizyt", "Inne dzieci mają lepiej" "Ja chcę wychodzić na dwór, bawić się na śniegu"  Nie chcesz i trudno z tym polemizować, trudno się dziwić. Od 4 lat ten brutalny świat medycyny jest Twoim światem, choć tak naprawdę nigdy nie powinnaś go poznać. Ty się buntujesz i ja się buntuję, choć nie mogę Ci tego powiedzieć. Zwłaszcza, że niektóre z tych obrazków nakładają mi się z tymi, które znam z autopsji. Ja też nie chciałam rehabilitacji, nie chciałam łykać tabletek, nie chciałam podpierać ścian na imprezach szkolnych, ani zostawać na lekcjach kiedy moi znajomi jeździli na zawody sportowe. Dziś wiem, że było to potrzebne i cieszę się z tego co mam, ale patrząc oczami dziecka trudno to zrozumieć. W takich momentach jak te z początku stacji nie wiem co powiedzieć, mam tylko ochotę mocno Cię przytulić.

Stacja XII Śmierć na krzyżu
 Stacja w tej Drodze Krzyżowej nie układały się według schematu: chore dziecko Jezu a wszyscy wokół to otoczka do sytuacji. W tej Drodze Krzyżowej każdy przez chwilę był Jezusem, Maryją, Szymonem i Weroniką.  Umrzeć to nie tylko stracić życie. Umierać i rodzić się na nowo można każdego dnia na wiele sposobów. Można umierać ze strachu, z niepewności, można umierać (spalać się) dla drugiego, umierać mogą marzenia, ale i schematy, stereotypy. Bo jak ktoś powiedział kiedyś "Każdego dnia umieramy i rodzimy się po kilkakroć od nowa"

Stacja XIII Zdjęcie z Krzyża
Zdjęcie, ulga, odetchnienie. Lepsze wyniki, kolejny miesiąc bez chemii, pierwszy dzień w szkole, wycieczka autokarowa, pierwsza miłość i przyjaciółka od serca z bloku obok. Małe ulgi, kropelki rosy na świeżo obudzonej trawie.

Stacja XVI Grób

Od pierwszej stacji, od momentu diagnozy wszystko zmieniło się diametralnie, o 180 stopni. Dawne schematy utarte obyczaje, niektóre z wydeptanych ścieżek poszły w odstawkę przeminęły. Trzeba było na nowo nauczyć się chodzić i oddychać, patrzeć i widzieć. Grób to to co już za co już przeminęło aktualnie stacja XV - nowe życie Zmartwychwstanie.




piątek, 14 lutego 2014

Punkty

Kolejna wizyta u Pani Florentyny zaczyna się od biegu na autobus. Wsiadam, drzwi zamykają się szybko, startujemy. Obrazki wokół przesuwają się w oknach szyb. Migawki, ulic i domów. Stajemy na klatce tu czas jakby zwalnia wtapiamy  się w kanapę, wtapiamy w kolejną opowieść, chłoniemy całym ciałem strzępki myśli, wątków, historii. Strzępki, które zostawił czas.
Wychodzimy- szybkie jedzenie z pobliskiej budki, szybko na autobus, szybko do domu.

Szybko - słowo klucz. 1


Od jakiegoś czasu męczy mnie myśl, że wszystko szybko, że na chwilę. Koniec jednego etapu pociąga początek nowego bez spacji bez pauzy. Zupełnie jak u Szymborskiej: "Każdy przecież koniec to tylko początek czegoś nowego, a księga zdarzeń ciągle otwarta w połowie." Kiedyś bardzo optymistycznie patrzyłam na te słowa teraz na tę chwilę chyba już nie do  końca.

Na chwilę - słowo klucz 2

Chyba jestem trochę zmęczona nowym. Koniec studiów pchnął nas w rożne strony. W które znowu idziemy na chwile. Ktoś powie nic odkrywczego. Może nie. Ale czy to nie dziwne?

Nie lubiłam czasów szkoły średniej.  Zmieniły mnie. Były na chwile minęły i dobrze. Potem  niepełnosprawni - krótki przystanek na trasie, potrzebny, kolejne nowe, kolejny krok na przód. Studia dobry czas. Czas poznawania siebie, budowania siebie, czasem chyba mierzenia się ze sobą, czas mieniący się bogactwem barw, budowaniem relacji. Większych, mniejszych, takich na chwile i takich na dłużej. Wydawało się że lepiej być nie może. Ten czas był jak głęboki oddech świeżym powietrzem. Oddech, który zabiera się ze sobą żeby.... iść dalej.

Dalej - słowo klucz 3

Praca. Nowi ludzie, nowe miejsce, nowe wyzwania. Lubię ją bardzo. Oswoiłam miejsce, przywykłam, chyba pomału wrastam. Lubię ludzi których tam spotykam. Lubię dzieciaki, rodziców. Lubię ludzi, którzy tworzą to miejsce. Codziennie czymś mnie zaskakują. Dobre zaskoczenie. Dzięki nim zaczynam czuć się tu jak u nas, a nie u nich. I tylko czasem przeraża ta myśl, że jak wszystkie poprzednie etapy ten też pewnie jest na chwile....

Ktoś powie to normalne, tak musi być bo jak w piosence: "Ziemia toczy, toczy swój garb uroczy toczy, toczy  się los" Może to i prawda. Ta notatka wcale nie jest pesymistyczna. Kocham życie, kocham ten jego uroczy garb.  Jest cudowne, pełne kolorów, barw, emocji, spotkań i dotyków, zapachów i kształtów. Życie to pasja, życie to ciągła droga do przodu. Coś zostaje za nami, coś pojawia się przed, coś zabieramy ze sobą, niesiemy w sobie.  

Ważne jest to by na swojej mapie mieć bezpieczne punkty, które są. Ważne, żeby być bezpiecznym punktem na czyjejś mapie. Ważne żeby mimo strachu wierzyć, żeby uwierzyć, że one nie są na chwile. Że dalej, że szybko, że na chwilę nie znaczy bez nich.

Tym którzy są moimi Bezpiecznymi Punktami, moim Bliskim i Przyjaciołom - DZIĘKUJĘ, ŻE JESTEŚCIE! Z Wami jak mawiał bohater popularnej kreskówki dla dzieci "Na koniec świata i jeszcze dalej." By z Wami cieszyć się migawkami chwil!







sobota, 11 stycznia 2014

Dzika Róża

Budzik dzwoni o 5.00 rano. Szybka toaleta, makijaż, do auta. W pracy ląduję godzinę wcześniej, nurkuję w zakamarki książki o tajnikach kobiecości inaczej. Z dziećmi dzień mija szybko, gdzieś miedzy próbą jasełek, a realizacją programu. Wychodzę z przedszkola gotowa na pół gwizdka, z kubkiem od herbaty w ręku i płaszczem przewieszonym przez ramię prawie wybiegam na parking. Tam czeka już moja siostra. Podwozi mnie na przystanek. Nieprzypadkowy, potrzebny przypadek. Po chwili jestem już w autobusie, samochody, bloki, ulice mijają w zawrotnym tępię. Na poradnie wchodzę z uśmiechem od ucha do ucha, cieszę się że ich zobaczę. Po drodze na chodniku mijam kilku zupełnie obcych przechodniów, odwzajemniają moje uśmiechy, chyba myślą że to do nich się uśmiecham.
Widzimy się krótko 15 minut mija w zawrotnym tempie. Kwadrans dobra, kwadrans, którego tak bardzo potrzebowałam, nieważne że kwadrans było warto - dziękuję!
Biegnę dalej. Zatrzymuję się u Pani Iny. Dosłownie się zatrzymuję. Wpadam w miękką, jasnoszarą kanapę. Przy herbacie z dzikiej róży i herbatnikach chłonę opowieści sprzed lat. Przez chwilę staję się ich uczestnikiem, patrzę jej oczami. Matm kilkanaście lat i przez kuchenne okno z przerażeniem obserwuję jak kat publicznie ścina córkę koleżanki męża. Przechadzam się bezsilnie wśród tych wszystkich strat i próbuję nie utonąć.
Róża siedzi obok mnie. Jest bardzo kobieca. Ma promienną twarz i błękitne oczy. Ubrana w dopasowaną garsonkę, skrojoną jakby na miarę zaprasza delikatnością. Ta Róża nie ma kolców można się do niej po prostu przytulić. Po prostu przytulam Różę w 92 roku jej kwitnienia, a ciepłe krople rosy wsiąkają w mój rękaw. Jest cicho.

Po południu na spotkaniu opłatkowym przyglądam się dystyngowanym, starszym Panią. Jest wśród nich wiele naprawdę pięknych kwiatów, żaden jednak nie jest w stanie dorównać pięknością mojej Dzikiej Róży.
Macie takie Róże obok siebie? :-)

wtorek, 7 stycznia 2014

24/180

Jesteśmy rówieśniczkami. Zgodność w dacie dosięga 100% - dzień, miesiąc, rok dokładnie ten sam. 

Ja mam 24 lata, pracę którą lubię, przytulny pokój z masą kobiecych bibelotów i fotografii.

Ona ma 24 lata, dwójkę dzieci, za sobą  nieudany związek i pustą lodówkę.

Obie jesteśmy w stanie zmienić nasze życie o 180 stopni na dobre lub na złe.

Jej młodsza córeczka ma 4 latka i złowrogą diagnozę, która nie opuszcza jej na krok. Oboje z bratem są bardzo do siebie podobni. On jest 2 lata starszym rezolutnym dzieckiem- wielbicielem dinozaurów.  W dusznym, parnym pokoju na przybrudzonych ścianach kamienicy wisi cała kolekcja ich zdjęć i prac plastycznych. 
Dramat widać na pierwszy rzut oka. Od zobaczonych tam obrazów nie da się tak po prostu uwolnić, powracają, poruszają, przygaszają.
Świadomość oni- tam, ja teraz - tu nie pozostawia złudzeń, boli do cna. 
Załącza się szpiralka: zadzwonić, zadziałać, poprosić, przywieść, zawieść, dowieść, zrobić, zorganizować. Ale to poruszanie się po wierzchu, balansowanie po brzegu, bez wchodzenia głębiej do sedna. 
Powierzchniowe działanie budzi pytanie o sens. Dokąd? Na ile? Gdzie biegnie granica? Wypełniona lodówka kiedyś przecież się opróżni, ofiarowane ciuszki kiedyś staną się za małe, a zabawki stracą na adekwatności. To potrzebne aby przetrwać tu i teraz, ale to za mało!
Radykalne środki, mogą przynieść radykalne rozwiązania, nie zawsze pozytywne w skutkach. Ktoś kto straci motywację do walki, albo inaczej ktoś komu tę motywację zabiorą może więcej tej walki nie podjąć. 

Rozwiązanie przyniesie czas. Pośpiech jest tu złym doradcą.

Zastanawia coś innego jakaś taka nasz ludzka przerażająca skłonność do wyrokowania. Rzucamy: Krótkie cięcie tu, krótkie cięcie tam, nasze operacje przeprowadzamy szybko i bezboleśnie, byle nie poczuć, byle nie zakuło. Znieczulamy się upychając sytuacje w schematy, z których jasno odczytujemy to, co chcemy odczytać: "Rodzina nie rokuje, wpuśćmy tam specjalistów niech zrobią z tym porządek, przecież od tego są!" My umywamy ręce. Zupełnie jak ktoś 2000 lat temu. Pieścimy nasze śnieżnobiałe dłonie u kosmetyczek i manikiurzystek, wcieramy kremy i rozmaite specyfiki. Jesteśmy bezpieczni, jesteśmy spokojni i tacy czyści....
Szanowna Organizacjo, której nazwy nie będę tu wymieniać przez szacunek dla misji jaką za sobą niesiecie, przez ten szacunek pozwolę sobie zadać Wam jedno pytanie: Kto dał Wam prawo decydować o tym kto ma a kto nie szansą na zmianę swojego życia?
Obrazek, który namalowałam powyżej jest dość delikatny w porównaniu do stanu rzeczywistego to fakt. Można by nadać mu bardziej ostre kolory, bardziej wyraziste kształty, nazwać bardziej wprost to też fakt.
Ale prawdę mówiąc fakty są takie:
Dziś mam 24 lata i poukładane życie. Nie wiem co będzie za rok, dwa, pięć. Wierzę, że będzie dobrze. Ona nigdy się tej wiary nie nauczyła, jej nikt nie pozwolił uwierzyć." Musisz żyć z dnia na dzień, życie to marazm, bez nas sobie nie poradzisz. Trzymaj się nas kurczowo, dryfuj. Nigdy nie warz się popłynąć, bo utoniesz"- to przekaz, który słyszała. Chłonęła go każdą cząstką ciała przez skórę nozdrza, serce. Mówi się że każdy człowiek zasługuje na drugą szansę, ona wciąż czeka na tę pierwszą.
Mamy po 24 lata i skalę 180 stopni obrotu - na dobre lub na złe.
Łatwo oceniać kiedy jest nam cicho, ciepło i bezpiecznie. Łatwo, ale czy uczciwie?

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Drobinka

Wchodzę tam tylko na chwile, przelotem/ przypadkiem. Kolejność dowolna. Poszukuje patyczków kosmetycznych, które posłużą nam zamiast pędzelków do malowania farbami. Dziękuję, zabieram, wychodzę. Nie nie wychodzę. Stop klatka. Nogi wrastają mi w podłogę. Przytulona do mamusiowej piersi maleńka Drobinka pije mleko. Nie chcę wychodzić. Ale patyczki, oni tam czekają z farbkami. "Ja tu jeszcze do Was zajrzę- rzucam na odchodne - Właśnie się zakochałam". 
Zanoszę patyczki, malujemy obrazki. Za sprawą Oli naszej wolontariuszki na plastikowych słomkach pojawiają się kukiełki rodziny dinozaurów, jak mówi B: "Przepięknej mamy i silnego taty"- dziecięce spostrzeżenia potrafią być zadziwiająco trafne. Zabawa rozkręca się na dobre. Ola wpada w jej wir, ja? Ja zatrzymuje się gdzieś na  krawędzi, tak naprawdę od pół godziny jestem zupełnie gdzieś indziej. 
Wychodzę zostawiam dinozaury. Wracam do Drobinki. 
A zatem poznajcie Drobinkę! Ma 5,5 miesiąca, prześliczne imię na M., do którego mam słabość i szczęście oraz magiczny uśmiech. Jak na prawdziwą kobietkę przystało Drobinka kokietuje tymi swoimi uśmiechami wszystkich dookoła i jest przy tym - to też kobieca cecha- bardzo rozgadana- gaworzeniu nie może być końca!
W sali panuje przyjemny półmrok. Wtapiam się w niego. Na przeciwko mnie Mama z Drobinką. Nieśmiało zaczynamy rozmawiać. Nie właściwie nie nieśmiało, nie ma tam nieśmiałości nie tym razem. Mam wrażenie że trafiłam w moment kiedy słów nazbierało się tyle że po prostu trzeba je komuś opowiedzieć. Nie mówię dużo raczej słucham, chłonę zabieram ze sobą opowieść o 2,5 miesiącach leczenia o 5 kolejnych diagnozach o trudnej wierze w to że ta piąta jest wreszcie tą trafną. choć tak bardzo chciałoby się ją wymazać. Słucham o rzeczach, wózku, które trzeba będzie sprzedać, bo w zaistniałej sytuacji już się nie przydadzą - Drobinka przecież cały czas rośnie. Słucham o braciszku, który czeka w domu, o Bogu, który jest Powiernikiem nadziei. 
Słyszę: strach, niepewność, słyszę rozpacz - choć nienazwane jednak są.
Słyszę i jedyne, co mogę to usłyszeć.
Opowiadam o Perełce. Pierwszy raz pozwalam sobie opowiedzieć o inny dziecku rodzicowi, którego droga tu dopiero się zaczyna. Właściwie nie wiem dlaczego to robię - po prostu ten moment wydaje mi się tym momentem kiedy mogę.
Opowiadam o małej uroczej dziewczynce, której świat po 6 miesiącach zostaje obrócony w gruzy za sprawą bezlitosnej diagnozy. O miłości, którą da się ocalić i która może ocalić, o 4 latce, która dziś biega do przedszkola z wypiekami na twarzy i z zapałem próbuje przymierzać mamusiowe kreacje przed lustrem i o cudach które naprawdę się zdarzają!

I już wiem - ta opowieść to była dobra decyzja! Obrazki z wtedy i teraz nakładają się na siebie: "przypadkiem"-  przelotem - do celu!