czwartek, 22 lutego 2018

Pracuję dosłownie  kilka bloków od miejsca gdzie mieszkał przez ostatnich 20 lat. Do niedawna nie znałam tej części miasta, bywałam raczej rzadko. Dziś prawie codziennie spaceruje tymi ulicami. Tego dnia nie planowałam niczego specjalnego, Dzień Dziadka minął w kalendarzu kilka dni wcześniej, do pracy zostało mi jeszcze jakieś 1,5 godziny. Pogoda dopisywała rozpieszczając spacerowiczów złocistymi promykami słońca  Pomyślałam, że to dobry moment, żeby zapalić lampkę na jego grobie. Szybka decyzja szybkie działanie, kupuje znicz, kwiatek, zapałki i kilkanaście minut później stoję już we właściwej alejce. Przyglądam się pomnikom obok: tu leży jej syn wtulony w objęcia taty, tam córka wyciąga ręce do ojce śpiącego obok i wreszcie trzeci mąż - przyjaciel, który splótł nasze losy. To niesprawiedliwe, że trzeba tak tracić i tracić. Wyciśnięte na pomnikach daty opowiadają historie krótkich wdechów szczęścia przeplatanych pożegnaniami najtrudniejszymi z pożegnań. Jak bardzo trzeba wierzyć w miłość żeby mieć siłę sięgać po nią po raz kolejny i kolejny. Mój wzrok przykuwa jedna z dat. Na zawsze  Mały Artur  rocznik 1972 miał wczoraj swoje urodziny. Myślę o jego mamie, która siedzi teraz pewnie przy stole w bloku za ulicą. Zerkam na godzinę, na decyzję nie mam zbyt wiele czasu. W zasadzie już ją podjęłam Jeśli chcę zdążyć ją odwiedzić muszę to zrobić TERAZ. Nie pamiętam symbolu bloku, oznaczenia klatki, numeru mieszkania. Idę trochę po omacku, trochę na pamięć. Nie wiem, czy mnie pozna, zastanawiam się co powiem, jak się zachowa. Dobrze, że nie mam czasu myśleć. Nie widziałyśmy się tak dawno, nie rozumiem dlaczego. Chwilę później siedzę przy stole w szklance paruje herbata. Przypominam sobie o paczce ciastek, które zupełnie przypadkiem mam w torebce. Mówię, że Dzień Dziadka i że chciałam. Odpowiada, że też za nim tęskni. Wspomina o wczorajszych urodzinach synka. Historie przeplatają się i nakładają. Nie czuję bym przeszkadzała. Jest dobrze. Wychodzę godzinę później. Wtapiam się w ruch uliczny. Dziś rano odwiedziłam przyjaciółkę z chorą na anginę córeczką. Dom pełen ciepła, pełen miłości, dom w którym ktoś przytuli, naciśnie klamkę, poda syrop, weźmie na kolana. Dom tak bardzo różny od ciasnego małego mieszkania na siódmym piętrze wieżowca, w którym tylko rzeczy zdają się przytulać do ścian. Przygnębia myśl, że tak łatwo zgadzamy się na te różnice, przechodzimy nad nimi do porządku dziennego, a czasem po prostu na nie skazujemy. Gdyby na zawsze mały Artur nie został na zawsze mały byłby dzisiaj  dorosłym mężczyzną. Jego rówieśnicy studiują ze mną na uczelni, mijają mnie na korytarzu w pracy, są mężami, ojcami, koordynatorami dużych projektów. Otwierają drzwi wielu mieszkań i odganiają samotność. Kiedy przez czyjąś nieobecność samotność rozpanoszy się w czyimś życiu na dobre przeciwwagą dla niej może stać się tylko drugi człowiek, który w pogoni za codziennością często gubi tę prawdę z oczu. Ja zgubiłam. 

środa, 22 listopada 2017

Ciągi dalsze

Gosia ma 28 lat jest szczęśliwą mamą 3 letniej Amelki i 8 miesięcznego Fryderyka. W jej torebce jak w każdej damskiej torebce znaleźć można chyba wszystko: szminka, długopis, stare zdjęcie i różowe słuchawki do MP3ki – już nie działają, ale wciąż pachną nim.
Beata pracuje jako grafik komputerowy w firmie realizującej zlecenia reklamowe. Kiedy dzwonię do niej na początku października nie muszę niczego tłumaczyć plakat na październikową Adorację jest już prawie gotowy ustalam tylko dzień i godzinę – wiem, że będzie dobry.
Marta zawsze tryska entuzjazmem i energią. Kocha snowboard i wycieczki w góry. Na co dzień pracuje w jednej z dużych wrocławskich korporacji. Po pracy stara się organizować eventy dla dzieci z miejscowego oddziału onkologicznego. Pamięta.
Stop klatka.
Poznajemy się kilka lat wcześniej. Świeżo upieczone studentki wkraczające w dorosłość, gdzieś na przedprożach dużego miasta. Na pierwszym szkoleniu dla wolontariuszy słyszymy, że „jesteśmy w grupie dość specyficznych młodych ludzi”, bo jak inaczej nazwać nastolatki, które dobrowolnie decydują się wejść na oddział onkologii dziecięcej? Na ten oddział ukryty, gdzieś głęboko za murami szpitala, o którym nie chce się nawet pamiętać, że jest. Na ten oddział, który wbrew oczekiwaniom nie stoi pusty, gdzie za szczelnie zamkniętymi, szklanymi drzwiami mieści się front. Stawką jest śmierć albo życie i dalsza walka.
Za jedną z par tych szklanych drzwi mieszka chłopiec o niebieskich oczach. Spędzamy razem wiele chwil. Dla niego stajemy się malarzami, odkrywcami i budowniczymi prawdziwych miejskich budowli-  z klocków. Wspólnie dzielony czas pachnie intensywnością, choć jeszcze nie wiemy, że mamy go tak niewiele. Wkrótce przekonujemy się, że dzieci zza szklanych drzwi czasem umierają.
Pstryk
Początek czerwca, ciepłe piątkowe południe, wznoszący się na zielonym pagórku drewniany kościółek łapie promyki słońca, wiatr delikatnie smaga twarze. Uroczystości pogrzebowe poprzedza czuwanie przy chłopcu o niebieskich oczach, które tak nagle zgasły. Stoimy po dwóch równoległych bokach trumny, dwóch równoległych brzegach tej samej historii. To właśnie tam krzyżują się nasze spojrzenia i już wiem –nie potrzeba wiele tylko wyciągniętych ku sobie dłoni, by zbliżyć do siebie te dwa odległe krańce. W uszach dźwięczy mi jeszcze rzucone na pożegnanie : „My Was jeszcze odwiedzimy” i odbijająca się echem odpowiedź: „Będziemy czekać”
Dotrzymujemy słowa. Jest wczesna jesień kiedy tuż po skończonych zajęciach późnowieczorną porą pakujemy do samochodu siebie i ciasto pieczone gdzieś w studenckiej kuchni bez miksera i przepisu za to z dużą porcją ciepłych myśli i wspomnień. W niespełna dwie godziny później siedzimy z tym ciastem przy stole nad parującą kawą. Tylko to jedno puste krzesło namnaża wielokropki. A gdzie Pan Roman ? Pytam nagle. „Na podwórku”. Znajduję go w traktorze. Siedzimy razem w milczeniu. Obok mnie siedzi dwa razy starszy ode mnie mężczyzna, ojciec – bez syna, w jego oczach widzę łzy. Tych łez nie da się zapomnieć. „Przyjdzie Pan do nas ?”- pytam cicho „Bardzo na Pana czekamy” Chwilę potem jesteśmy już w komplecie. Oglądamy zdjęcia, rozmawiamy. Tuż za ścianą stoi puste łóżeczko i wciąż jeszcze niespakowane zabawki. Łzy płyną dalej tyle że już nie tylko z jednych oczu. I dobrze niech płyną, łzy te dzielone z innymi dzieją się jakby inaczej. Znajomość przekształca się w przyjaźń, miesiące w lata. Historia zza kilku par szklanych drzwi rezonuje w nas do dziś. To nie jest opowieść o umieraniu. To jest opowieść o tym , że niezależnie od tego kim jesteśmy najważniejszą rzeczą jaką zrobimy w życiu wcale nie musi okazać się jakiś zawrotny projekt, odniesiony sukces zawodowy, czy osobisty. Czasem tą najważniejszą rzeczą może być upieczone ciasto, wypita herbata, uściśnięta ręka lub po prostu wspólne słuchanie muzyki. Małe gesty , po których nic już nie jest i nie będzie takie samo. Kiedy w listopadowe wieczory zapalać będziemy lampki na grobach naszych bliskich, czy znajomych pamiętajmy, że tu nie kończą się te historie. Za każdą z nich stoją ludzie, którzy tu i teraz tęsknią i potrzebują nas bardziej niż kiedykolwiek. Bycie w żałobie nie jest zaraźliwe nie bójmy się więc  sięgnąć po telefon, napisać list, czy porozmawiać  i jak pisał ks. Jan Kaczkowski „Ćwiczmy mięsień bliskości”


  

czwartek, 26 listopada 2015

Dziadek Zenek

Poznaliśmy się wiele lat  temu. Chodziłam na zajęcia, które prowadził.  Nauczyciel z długim stażem w wieku mniej więcej moich rodziców. Człowiek orkiestra - oczytany, wygadany i zawsze z poczuciem humoru. Skończyłam szkołę, studia, przedreptałam parę własnych ścieżek. Kiedy zaczęłam pracę okazało się, że on też tam pracuje. Dobrze było zobaczyć znajomą twarz. Był jedną z tych osób dzięki którym poczułam się w niej jak u siebie. Przez te ostatnie 1,5 roku odkrywałam Pana Zenka jakiego nie znałam. Okazało się że świetnie gra na keyboardzie i zna dziesiątki polskich filmów chociaż nie ma telewizora. Potrafi w hipnotyzujący sposób opowiadać o zupie jarzynowej i o swoich kotach . Moje przedszkolaki nazywają "Dziadkiem Zenkiem" - choć na wnuki ciągle jeszcze czeka. Ciągle dopytują się o kolejne zajęcia. Mała Migotka za każdym razem kiedy proszę o porządkowanie sali uśmiecha się od ucha do uch i pyta: "Będzie Pan Zenek?" Słysząc moje "nie" nie czeka nawet aż dokończę zdanie tylko pyta dalej: "A kiedy do nas przyjdzie?"  Z resztą czekają na niego nie tylko dzieciaki - kiedy w odległości kilkunastu kroków z drugiego końca korytarza na horyzoncie pojawia się żółto-odblaskowa kamizelka, uśmiech pojawia się na każdej znajdującej się w pobliżu twarzy. Z dobrym słowem dla każdego i hektolitrami pozytywnej energij Jego po prostu nie da się nie lubić. Każde wejście do naszej sali zaczyna się rytualnym, kierowanym do mnie: "Słuchaj no młoda, a ty słyszałaś może....." i tu następuje tradycyjna już opowieść na temat tego co wydarzyło się na dystansie 2, 5 kilometrów dzielących jego dom od naszej szkoły, które to właśnie pokonał swoim rowerem. 
I tak oto mój nauczyciel stał się moim, znajomym z pracy. Dziwnie to brzmi ale stało się dość naturalnie.
Kilka tygodni temu ten znajomy trafił do szpitala. Czysta profilaktyka, badania, które miały wykluczyć, a nie zdiagnozować. wtedy jeszcze o niczym nie miałam pojęcia.  Mimo tego domyślałam się że jeśli ten wieczny optymista pozwala się zamknąć na parę dni na oddziale oznacza to że dzieje się coś niepokojącego. Nie było zatem na co czekać. Wspólnie z moimi przedszkolakami zabraliśmy się do działania. Trochę farby i liście wystarczyło by wyczarować kartki pełne dobrych życzeń, a kilka szepniętych tu i ówdzie słówek sprawiło że ilość kartek zwielokrotniła się w postępie geometrycznym do akcji dołączyły się kolejne grupy przedszkolne.
"Dziadek Zenek" wrócił do pracy kilka dni później. Wyściskał maluchy i poczęstował cukierkami, ale tym razem cukierki nie miały szans z uśmiechami dzieciaków, które z wypiekami na buziach słuchały o tym jak ich ulubiony Pan czytał zrobione przez nich kartki.
Chcąc wykręcić się z niezręcznych dla mnie podziękowań za zorganizowanie akcji zapytałam rzutem na taśmę :"Pan lepiej powie jak tam zdrówko?" Pan czekał za telefonem z wynikami. Telefon zadzwonił w środę. Nie było dobrych wiadomości.  Siedzieliśmy na przeciwko siebie. On nauczyciel - rehabilitant i ja uczenica, pacjentka, nauczycielka. Nie wiem kim byłam w tym momencie bardziej. "Gosia mam raka" - usłyszane wtedy dźwięczy mi w uszach dzisiaj tak samo mocno jak te dwa tygodnie temu. W czasie tej krótkiej rozmowy nie pada wiele słów.  Przetacza się za to cała masa ciepła. Werbalnego komunikatu zwrotnego nie znajduje. "Co dalej?- pytam jedynie "Jaki plan działania?"" Kolejne wizyty, jakieś konsylium i potem się okaże." Okazało się wczoraj Dziadek Zenek zaczął leczenie, maraton po zdrowie. 
Ostatni raz rozmawialiśmy w środę. "To na szczęście" - mówię do niego stawiając na biurku  małego grafitowego słonika. " Pan ma teraz zadanie. Wie Pan o tym prawda?" Patrzy na mnie pytającym wzrokiem. "Teraz jest czas kiedy ma Pan się zająć sobą. Tyle lat pomagania innym a teraz czas pomóc sobie." "Jakiego tam pomagania, komu ja tam pomagałem?" rzuca w odpowiedzi. "Jak to jakiego pomagania? A te lata pracy z ludźmi po wypadkach, urazach, niepełnosprawnych. Przecież Pan wie, że być przy nich przy tych wszystkich historiach wcale nie jest łato. " "no było, było... " mówi z nutką sentymentu i chyba jakiegoś smutku. Brnę dalej. "A te lata prowadzenia korekcyjnej, pracy z nastolatkami w czasie kiedy ci konfrontują się z własnymi ograniczeniami. Z autopsji wiem, że z Pana zajęć zawsze wychodziło się jakimś takim lżejszym i pełnym dobrej energii." W tym momencie oboje mamy wzruszenie wymalowane na twarzy. Oboje czujemy tą samą miękkość w krtani - głos jest w tym momencie zbędny. Grafitowy słonik ląduje gdzieś w kieszeni grafitowej torby. A ja ściskam kciuki za "Dziadka Zenka".

niedziela, 24 maja 2015

Pierwsza Komunia Kruszynki Szczęścia :-)

Co jest największym szczęściem? Patrzeć na szczęście Tych, których kochasz. Patrzeć na szczęście Przyjaciół i widzieć, że to co tak bardzo wyczekane w końcu staje się rzeczywistością.
Prolog
Kilka tygodni wcześniej przeglądam zdjęcia z komunii jej brata. O matko jak ja wtedy wyglądałam... O nie teraz tak nie będzie! Do rzeczy zabieram się więc merytorycznie. Fryzjer, kosmetyczka, sukienka - mam to wszystko dokładnie zaplanowane - trzeba z siebie zrobić ludzia!
Na początku wszystko idzie jak po maśle. Na początku, bo potem to już oczywiście musi być po gosiowatemu. :D 
Najpierw ta prognoza pogody. Zimno i deszcz. O mamo! A ja mam przecież cienką koronkową sukienkę. No trudno zmarznę najwyżej będę się trzęsła i nikt nie będzie wiedział czy to z zimna czy dlatego że nie umiem łazić na korkach :D Optymistka? W końcu to ktoś  właśnie stamtąd nauczył mnie że nawet szklanka od połowy pusta do połowy jest pełna!
No ale nie może być tak prosto! Czy ja wspominałam, że ta cienka sukienka jest biała? No a ja mam okres. Panią które to czytają nie muszę tłumaczyć, jakie to ma znaczenie. "W życiu czasem trzeba zaryzykować"- mówi zawsze jej mama. No to ryzykuje! 
W piątek wieczorem w zasadzie wszystko mam ogarnięte. W zasadzie bo po godzinie 22 wraca mój brat i informuje że właśnie przebiło mu się koło od samochodu. "jeśli nie znajdę jutro czynnego wulkanizatora to Cię nie zawiozę". A dodam że mamy długi weekend. Oj Panie Boże tak się nie robi ! Nie robi się tak więc bierz się do roboty i ratuuuuuj!
No to podziałało! Wulkanizator się znalazł! 

Niedziela
No to ruszamy! No daleko sobie nie pojechaliśmy zaledwie do końca dróżki... Michał zabijesz mnie zapomniałam kwiatów! No i wracamy. Mój starszy brat nie komentuje, co w jego wykonaniu jest mistrzostwem świata, on chyba wie, że ja wymodliłam mu to koło i teraz nie ma już wyjścia.
Wjeżdżamy na autostrade. Wszystko idzie jak po maśle! Tak tak tak do czasu oczywiście bo musi być przecież po.... Gosiowatemu!!!! :D
Na trasie dwa rozjazdy! O kurczaki przejechaliśmy na Wrześnie. Ja tam się na znakach nie znam ale albo jest tu jakiś błąd albo tam też się dojedzie. Święty Krzysztofie bo wiesz  ja wiem że narobiłam ostatnio zamieszania Tam u Was do Góry mówiąc do Szefa że ma się wziąć do roboty ale tak jeszcze jedna mała prośba zupełnie malutka.,.. Ratuuuuujjjjj!
Uratował! Oj żeby mi tak dobrze szło z tymi nieświętymi facetami! :D
Dojechaliśmy. Wysiadam pod kościołem. Mam  pół godziny czasu. stoję na schodach iiii ... :D
Widzę księżniczkę! Tego uśmiechu nie da się opisać!!! Zanim zdążę otworzyć usta. Nie stop! one i tak już są otwarte z podziwu! Zanim zdążę wydusić z siebie słowo dwie ciepłe łapki przytulają się do mnie! Bosko!!!! A tak na marginesie wniosek z tego taki że jej lepiej idzie bieganie w sukience i obcasach! :D
Msza
Szanowny księże kapelanie! Pan wybaczy ale nic nie pamiętam z tego kazania! Nie ono pewnie wcale nie było nudne tylko widzi Pan Ksiądz tam właśnie stał się cud! I żadne słowa! Ksiądz widzi tą małą dziewczynkę? Ah tak pewnie nie wie ksiądz o którą chodzi bo wcale nie jest już mała. Niech Pan zapyta Jezusa On wie która to Jego przyjaciółka. Bo przecież "Swoich Przyjaciół nie traci Bóg z oczu.

Wiadomość dla Szefa
Szanowny Szefie Panie Boże Wszechmogący!
Nie wiem co kierowało Tobą kiedy zdecydowałeś żeby na drodze mojej gosiowatości postawić tych ludzi. Ale nie będę z Tobą o Tym dyskutować bo nie chcę żebyś przypadkiem zmienił zdanie! Powiedziałeś kiedyś, że kto znalazł Przyjaciela skarb znalazł. To prawda. Znalazłam skarb, a właściwie pakiet skarbów  który dla mnie zostawiłeś! Jest piękny! Kocham ten pakiet i dziękuję Ci za niego! Dziękuję za każdą chwilą, którą mogę z nim dzielić! Ale jeszcze bardziej dziękuję Ci za szczęście tego pakietu! Ty wiesz Panie jak bardzo wyczekane! 
I mam tylko prośbę nie gniewaj się za tą powszechną mobilizacje wywołaną w Niebie. Ale widzisz ci wszyscy ludzie, którzy Cię o nią prosili wiedzieli, że tylko Ty możesz to wszystko odkręcić!

Komunie zawsze są piękne. Bo piękne jest to kiedy Ten potężny i silny Bóg przychodzi do tych najmniejszych i najbardziej niewinnych. Ale kiedy widzisz Komunie dziecka, które jeszcze niedawno walczyło o zdrowie i życie, kiedy widzisz uśmiechy jego bliskich, rodziców kiedy wiesz jaką drogę przeszli i widzisz, że dalej trwają blisko Chrystusa w Jego kościele. Kiedy widzisz jak wielu cudownych ludzi mają wokół siebie jak wielu ludzi cieszy się ich szczęściem Kiedy patrzysz na nich i masz taką wewnętrzną pewność że cokolwiek nie wydarzy się dalej to możesz być o nich spokojna, bo na pewno nie zostaną sami Kiedy widzisz ile ciepła, dobra i piękna może wyzwolić w człowieku Dziecko. To wtedy już piękniej być nie może!
 



Ciocia - mama

Nie pamiętam dnia w którym odeszła. Pamiętam duże ciężarówki z meblami które wjeżdżały na podwórko, ktoś chyba nawet powiedział że to od niej. I pamiętam, że siedziałam pod bzem, ale chyba nie było na nim liści ani kwiatów, nie mogło być - pora nie ta. Pamiętam mamę która płakała w pokoju i jakiś telefon, po którym zrobiło się jeszcze bardziej nerwowo.

Jakiś czas potem był ślub i przekaz : "Poznasz nową ciocię i dziewczynkę taką jak Ty." Spotkaliśmy się pierwszy raz pod jakimś budynkiem, może salką, może urzędem - nie pamiętam. Stali na schodach we troje.
- Mamo gdzie ta dziewczynka?
- Tam stoi. Chcesz , możesz iść się przywitać.
- Ale ja ich nie znam.
Idziemy razem. Podaję rękę i jestem zdziwiona. Jakaś duża ta dziewczynka i do tego mówi jakoś niewyraźnie.
Jako 4, 5 letniemu dziecku ciężko jest mi zorientować się o co tak naprawdę biega. Ta "mała dziewczynka"  to tak naprawdę dwudziestoparoletnia kobieta z głęboką niepełnosprawnością intelektualną. Córka cioci - jego drugiej żony.
Potem luka w pamięci, jakaś przerwa i cisza.
Mieszkają w małym mieszkanku na 5 piętrze wysokiego wieżowca. Ich troje i pies. Zaczepny i rezolutny kundelek. Mieszkanie po jej poprzednim mężu  małe i ciasne trochę zagracone meblami, rzeczami za to pełne sentymentu.
Któregoś dnia nie tak dawno - 2 może 3 lata temu w tym mieszkaniu pijemy herbatę. Na dworze jest gorąco i herbata średnio nadaje się na taką pogodę. Jemu upał nie służy więc ucina sobie drzemkę w sąsiednim pokoju. Siedzimy we dwie ja - świeżo upieczona studentka pedagogiki i ona kobieta po przejściach. " Jak to było z Twoją córką?" Nie wiem dlaczego właściwie zadaje to pytanie. Może kieruje mną ciekawość, może po prostu o czymś trzeba rozmawiać, a może już nauczyłam się pytać wprost. Pytanie otwiera księgę opowieści:
" Ona jest naszym drugim dzieckiem. Pierwszy był synek.Rodziłam go długo myślałam że z nią też tak będzie. Nie wezwałam od razu karetki. Wszystko poszło szybko, urodziła się w domu."
To już wtedy coś się stało?
"Nie. Mieliśmy szczęście. Rosła cała i zdrowa, aż do tamtego szczepienia. Wtedy wszystko się zmieniło. Pojechaliśmy do szpitala. Jeszcze wtedy wszyscy tam obiecywali nam że wszystko będzie dobrze, że ją wyleczą. "Będą Państwo mieli córkę jak marzenie". Mijały tygodnie i nikt nie umiał określić ile to leczenie jeszcze potrwa. Nie mogłam do niej wejść tylko co najwyżej popatrzeć przez szybę. Któregoś razu zobaczyłam w tej szybie moje dziecko kołyszące się obok łóżeczka z nosem nie wytartym od kataru. Poczułam, że muszę ją stamtąd zabrać. No i zabraliśmy ją. Co nie było takie proste. Jakiś młody lekarz pisał wtedy prace naukową jeszcze po naszym wyjściu nalegał żebyśmy oddali ją ponownie na badania, ale ja przecież obiecałam jej że już tam nie wrócimy."
I nie wróciliście. Zamyślam się. Patrzę na te dwie kobiety i już nie wiem o czym myślę.
- A Twój synek? Mówiłaś o synku. - pytam. Uśmiecha się. Jej wzrok pada na szafę. Próbuję za nim nadążyć, ale tam stoi tak dużo drobiazgów, bibelotów, że w zasadzie nie wiadomo na czym zawiesić oko.
- Do góry. Widzisz? - Patrzę i już widzę. Średniej wielkości motor zabawka.
- To jego. Miał 4 lata kiedy zachorował na to paskustwo. Mój mąż pracował w wojsku. Udało nam się trafić do najlepszego szpitala w mieście. Tam stosowali nową metodę. Dostawał kobalt.
- kobalt? Przecież to jest promieniotwórcze! - czuję, że na tą opowieść nie starczy mi herbaty. Robię kolejną już nawet nie przeszkadza mi że będzie gorąca. Słucham opowieści która toczy się tuż obok mnie, słucham do jak nieczułych i bezdusznych reakcji potrafi popchnąć człowieka strach, o własne zdrowie, o to by się przypadkiem nie zarazić. Słucham i zestawiam te obrazy z tym co widzę na oddziale i czuję ulgę. To tylko kilkadziesiąt lat, a jak wiele przez ten czas się zmieniło im plus. Jak zmieniły się możliwości medycyny, ale też świadomość zwykłych  ludzi. Nie wiem, czy gdyby urodził się i zachorował dzisiaj lekarzom udałoby się uratować mu życie. Patrząc na to co widzę na oddziale mam nadzieję, że tak. Ale nawet jeśli nie to im na pewno byłoby łatwiej przejść przez to piekło.
Po tamtej rozmowie widywaliśmy się jeszcze wiele razy. Wypiłam nie jedną herbatę w ciasnym mieszkaniu na 5 piętrze miejskiego wieżowca. Tamtą rozmowę schowałam, zabrałam ze sobą. Patrzyłam na jej kolejne małżeństwo z człowiekiem, którego znałam i kochałam i było mi z tym dobrze.
Patrzyłam jak opiekował się nią i jej córką i myślałam sobie, że bez względu na to jak wcześniej wyglądało jego życie to właśnie teraz był bohaterem. Bo zaopiekować się kobietą i jej niepełnosprawnym dorosłym już dzieckiem, zaopiekować się jej historią i wspomnieniami i wytrwać w tym zaopiekowaniu 20 lat to w dzisiejszych czasach bohaterstwo.
Ten bohater zgasł po cichu 2 tygodnie temu. Dziwnie było stać w zielonej alejce starego miejskiego cmentarza,gdzie na skrawku szarej, bezbarwnej ziemi tuż obok siebie zasnęli : mąż ojciec, syn i mąż przyjaciel. Tak wiele w gruzy obróconych szczęść na kilku metrach kwadratowych.
"I znowu zostałam sama." - dźwięczy w uszach jak bumerang, schowana rozmowa, gdzieś się odpakowuje.
Dobrze jest wiedzieć że mieli siebie. On podarował jej 20 lat spokoju i bezpieczeństwa, ona nam 20 lat z nim. Trudno o piękniejszy prezent.


środa, 22 kwietnia 2015

Coś

Zabieram się do napisania tej notatki już od dłuższego czasu i jakoś niewiele mi z tego wychodzi. Czasem tyle chciałoby się opisać, że aż trudno znaleźć słowa. Czasem coś po prostu trudno nazwać, określić. Zacząć, zawrzeć pociągnąć.

Zacznę od środka, a może od tyłu. Centrum jest białe, delikatne i kruche. W centrum jest Chleb, Święty Chleb Hostia, szpitalna sala i łóżeczko, a w nim 4,5 letnia kruszynka, która czaruje mnie spojrzeniem - zakochana w niej od pierwszego wejrzenia chłonę kolejne chwile. Wchodzę zawsze pełna energii, uśmiechnięta, pewnym i wesołym krokiem. Jestem tu u siebie wiem dokładnie tu jest sala tu kroplówka tu dyżurka a tu fartuszek.
Popołudnie zaczyna się jak zwykle. Kolorowanki, wycinanki, kartki. Przy łóżku tata. Jeden z niewielu tych tatusiów z którym luźno mi się rozmawia. Z mamami jest łatwiej z mamami mam wprawę może kobieca nić porozumienia. Tatusiowie to wyższy stopień wtajemniczenia trochę krępacji i dystansu. Ale w tym przypadku jest inaczej. Tata zakochany w córeczce ( hm mamy coś wspólnego) dystansu nie stwarza, zagaduje, choć on chyba trochę też się krępuje. Przejmuję inicjatywę w końcu to ja jestem tu u siebie. Rozmowa toczy się swoim rytmem. Tata troskliwy, delikatny rysuje na kanapkach uśmiechnięte ketchupowe buźki. Córeczka mruga i ewidentnie kokietuje. Takiej kokieterii nikt by się nie oparł - nawet tata żołnierz.
Wizytę przerywa dźwięk dzwoneczka. Do sali wchodzi kapelan. Wspólna modlitwa, Komunia i milczenie wszystko na moment jakby zastyga. Wycisza się nawet Kruszynka. Jeśli do tej pory był jeszcze jakiś dystans to teraz znikł zupełnie.
.......................................................................................................................................................................

Mija kilka lat. Kruszynka wyrasta na dużą i silną dziewczynkę o ciemnobrązowych długich lokach. Uśmiech i kokieteria wzrasta wprost proporcjonalnie do wieku. Uśmiechnięte ketchupowe kanapki ustępują miejsca jajku sadzonemu na bekonie - sadzonemu z miłością.
Jak dobrze jest widzieć ich razem łapiących szczęście gdzieś pomiędzy szafkami.  Rosół z lubczykiem zrobił swoje. Zakochanie małżeństwa z ponad dwudziestoletnim stażem przeszło w stan permanentny. Uwielbiam na nich patrzeć. Często zastanawiam się jak nazwać to co widzę. Bo niby to wszystko takie codzienne i zwyczajne, a jednak jest w tym coś niedopowiedzenia. Swoboda, bezpieczeństwo, śmiech i ciepło. Ale to jeszcze nie wszystko. Jest coś jeszcze - no właśnie COŚ .

I znów powrót do Centrum, Białego, Kruchego i Świętego. Eucharystia z nimi nabiera innego wymiaru. Długi, smukły paschał wskazuje zwycięstwo, Zmartwychwstanie. Pieśń w tle wskazuje drogę: "W wieczerniku Apostołów tłum zjadł kolacje i zobaczył cud." Tak często szukamy cudów daleko w mądrych książkach, filmach, czy życiorysach świętych. Tymczasem one są tuż obok w naszej codzienności.
Cudem jest to, że oni SĄ
Cudem jest to, że TUTAJ w tym kościele są
Cudem jest sadzone jajko i szczęście łapane między szafkami
Cudem są wypowiadane codziennie od lat słowa: "Bądź wola Twoja"
Cudem jest jej uśmiech i jego dłoń
Cudem jest ich spokojny wieczór i buziak dawany na zgodę
I teraz już wiem jak nazywa się to co widzę.
Ktoś powiedział kiedyś , że "dom w Nazarecie to taki zwykły dom, w którym Najświętszy Sakrament biegał pomiędzy szafkami." Może to tu jest Nazaret?

niedziela, 18 stycznia 2015

Laurka dla M.

Jutro Twoje imieniny. Na te które spędzaliśmy razem przyniosłam Ci słoik miodu z czerwoną tasiemką. Twoja mama postawiła go na parapecie. Od tamtego dnia 19 stycznia już zawsze będzie Twoim świętem Aniołku.
Tyle się od tamtego czasu u mnie zmieniło. Czasem trochę tęsknię za "tamtą mną" spontaniczną, nieogarniętą, zaliczającą wtopę za wtopą. Z burzą rozczochranych włosów na głowie każdy w inną stronę z totalnie niedopasowanymi do siebie ciuchami i gosiowatym głośnym śmiechem. Taką mnie polubiłeś.
Dzisiaj jestem w miarę ogarniętą "panią nauczycielką" spokojną, poukładaną z przedziałkiem zawsze na lewo i makijażem na twarzy. Uwierzysz, że zaczęłam robić makijaż? :D No cóż takie czasy dorosłość nas nie rozpieszcza. Ale w tą dorosłość zabrałam znajomość z Tobą. Ostatnio mocno dotykam tego jak wiele nauczyły mnie te chwile przy Twoim łóżeczku. To tam uczyłam się słuchać, uczyłam się, że słowa to nie wszystko, że nie na wszystkie pytania muszę znać odpowiedź i że słowa: "nie wiem i nie rozumiem" nie muszą krępować.
Dzisiaj wszystkie te obrazy wracają do mnie ze zdwojoną siłą.
Widzę Twój uśmiech, kiedy śmiejesz się ze mnie jak rysuję koguta, bo wiesz że nie umiem. Pierwszy raz przydaje się mój brak talentu plastycznego.
Widzę Twoje różowe słuchawki przez które z Gosią słuchacie muzyki
Widzę jak z zapałem malujesz obrazek farbami
Widzę jak cieszysz się ze spotkania z Sierżantem Pyrkiem
Widzę wreszcie i ten moment kiedy widzimy się po raz ostatni. Siedzisz u mamy na kolanach i już wiesz nie spotkamy się. Ja kompletnie się tego nie spodziewam.
Wspomnienia biegną do pustego łóżeczka kiedy odkrywam że nie zdążyłam powiedzieć Ci cześć bo wyszedłeś do domu na ostatni odcinek drogi.
Jest w końcu i mały kościółek na zielonym pagórku - cmentarz. Wrócę tu jeszcze kilka razy zawsze z Twoimi rodzicami zawsze z tymi samymi pytaniami i słowem dziękuję.
To tu przy Twoim grobie usłyszę najtrudniejsze pytanie świata, to tu właśnie tu zrodzi się pomysł przygotowania Dnia Dziecka Utraconego w naszej parafii. Ciągniemy go już 5 lat. Niektórzy wracają co roku. Bez Ciebie tych spotkań by nie było. Nauczyłeś mnie, że dzieci czasem umierają. Nauczyłeś, że ich rodzice zostają tutaj, nauczyłeś mnie, że trzeba uczyć się być przy nich, stale od nowa.
A dzisiaj?
Dzisiaj jesteś ze mną gdy biegnę na oddział i kiedy prowadzę zebranie z rodzicami. To między innymi dzięki chwilą przegadanym z Twoją mamą tam przy tamtym łóżeczku nie czuje się skrępowana rozmawiając z rodzicami moich zerówkowiczów. Nauczyłeś mnie ich słuchać i słyszeć.
Dziękuję Malutki !
Wysyłam Ci imieninowy uśmiech na chmurkę!