czwartek, 22 lutego 2018

Pracuję dosłownie  kilka bloków od miejsca gdzie mieszkał przez ostatnich 20 lat. Do niedawna nie znałam tej części miasta, bywałam raczej rzadko. Dziś prawie codziennie spaceruje tymi ulicami. Tego dnia nie planowałam niczego specjalnego, Dzień Dziadka minął w kalendarzu kilka dni wcześniej, do pracy zostało mi jeszcze jakieś 1,5 godziny. Pogoda dopisywała rozpieszczając spacerowiczów złocistymi promykami słońca  Pomyślałam, że to dobry moment, żeby zapalić lampkę na jego grobie. Szybka decyzja szybkie działanie, kupuje znicz, kwiatek, zapałki i kilkanaście minut później stoję już we właściwej alejce. Przyglądam się pomnikom obok: tu leży jej syn wtulony w objęcia taty, tam córka wyciąga ręce do ojce śpiącego obok i wreszcie trzeci mąż - przyjaciel, który splótł nasze losy. To niesprawiedliwe, że trzeba tak tracić i tracić. Wyciśnięte na pomnikach daty opowiadają historie krótkich wdechów szczęścia przeplatanych pożegnaniami najtrudniejszymi z pożegnań. Jak bardzo trzeba wierzyć w miłość żeby mieć siłę sięgać po nią po raz kolejny i kolejny. Mój wzrok przykuwa jedna z dat. Na zawsze  Mały Artur  rocznik 1972 miał wczoraj swoje urodziny. Myślę o jego mamie, która siedzi teraz pewnie przy stole w bloku za ulicą. Zerkam na godzinę, na decyzję nie mam zbyt wiele czasu. W zasadzie już ją podjęłam Jeśli chcę zdążyć ją odwiedzić muszę to zrobić TERAZ. Nie pamiętam symbolu bloku, oznaczenia klatki, numeru mieszkania. Idę trochę po omacku, trochę na pamięć. Nie wiem, czy mnie pozna, zastanawiam się co powiem, jak się zachowa. Dobrze, że nie mam czasu myśleć. Nie widziałyśmy się tak dawno, nie rozumiem dlaczego. Chwilę później siedzę przy stole w szklance paruje herbata. Przypominam sobie o paczce ciastek, które zupełnie przypadkiem mam w torebce. Mówię, że Dzień Dziadka i że chciałam. Odpowiada, że też za nim tęskni. Wspomina o wczorajszych urodzinach synka. Historie przeplatają się i nakładają. Nie czuję bym przeszkadzała. Jest dobrze. Wychodzę godzinę później. Wtapiam się w ruch uliczny. Dziś rano odwiedziłam przyjaciółkę z chorą na anginę córeczką. Dom pełen ciepła, pełen miłości, dom w którym ktoś przytuli, naciśnie klamkę, poda syrop, weźmie na kolana. Dom tak bardzo różny od ciasnego małego mieszkania na siódmym piętrze wieżowca, w którym tylko rzeczy zdają się przytulać do ścian. Przygnębia myśl, że tak łatwo zgadzamy się na te różnice, przechodzimy nad nimi do porządku dziennego, a czasem po prostu na nie skazujemy. Gdyby na zawsze mały Artur nie został na zawsze mały byłby dzisiaj  dorosłym mężczyzną. Jego rówieśnicy studiują ze mną na uczelni, mijają mnie na korytarzu w pracy, są mężami, ojcami, koordynatorami dużych projektów. Otwierają drzwi wielu mieszkań i odganiają samotność. Kiedy przez czyjąś nieobecność samotność rozpanoszy się w czyimś życiu na dobre przeciwwagą dla niej może stać się tylko drugi człowiek, który w pogoni za codziennością często gubi tę prawdę z oczu. Ja zgubiłam.