czwartek, 18 września 2014

Nie na chwilę :-)

Znamy się już ładnych kilka lat. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania. Prześliczny ubrany na różowo bobas, w którym nie sposób się nie zakochać. Miłość od pierwszego wejrzenia? :-) Tak istnieje! :-) No nie zawsze od razu z wzajemnością Bejbik jest bystrzejszy niż można by przepuszczać. Bardzo szybko łapie się w sytuacji:
Ciocia przychodzi to znaczy, że mama wychodzi. "Ej to moja mama! Gdzie ona idzie? Oj to ja tu zaraz urządzę koncert! :-) "
Na początku te koncerciki trochę mnie onieśmielają, ale nie odpuszczę tak łatwo no bo przecież się zakochałam! Jeden jej uśmiech i już nie pamiętam o koncercie! Jest cudowna! Takie dziecko trafia się raz na milion! Prawa autorskie zastrzeżone. Z biegiem czasu Perełka rośnie i wraca do zdrowia, a ja dokonuje niezwykłego odkrycia takie dziecko trafia się przynajmniej dwa razy na milion, Perełka ma starszego nie mniej rozkosznego brata. No nie! Teraz to ja już naprawdę poproszę przepis!

Spotykamy się co jakiś czas. Patrzę jak Perełka rośnie i zawsze się wzruszam. Lubię te spotkania zawsze doładowują mnie pozytywną energią. Nawet kiedy nie zawsze jest jak się zobaczyć, cieszy świadomość, że gdzieś tam są.
Ostatni rok mocno nauczył mnie doceniać takich ludzi, którzy są.
Nauczyłam się że wszystko w życiu się zmienia, że wszystko jest na chwile, czasem nawet nie wiadomo, czy na dłuższą czy na krótszą. jedyną stabilną rzeczą są przyjaźnie.

Dotknęłam w życiu samotności. Może trochę dlatego był szpital. Bo jedyne co możesz zrobić z własną samotnością to postarać się żeby ktoś inny , był odrobinę mniej sam. Nigdy nie spodziewałam się że ta jedna decyzja o wolontariacie tak bardzo namiesza mi w życiu. Że poznam ludzi, którzy na trwałe wejdą do mojego świata, że poznam przyjaciół. Przyjaciół, którzy będą dla mnie walczyć o coś nawet wtedy kiedy ja kompletnie nie będę miała siły już o to walczyć.
Ludzi, dzięki, którym będę się uśmiechać nawet wtedy kiedy nie wszystko będzie różowe!
Poznałam takich ludzi. I chyba to właśnie znaczy być szczęśliwym!
A wiecie co jest w nich najpiękniejsze?
Że są  i jeszcze, że pozwalają mi być i że nie na chwilę! :-)

"Za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty
ani równej wagi za wielką jego wartość.
16 Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia;
znajdą go bojący się Pana." (Księga Mądrości )

DZIĘKUJĘ <3

Szymonek

Jest chłopiec uroczy czterolatek o niebieskich oczach. Kiedy widzimy się po raz ostatni nie chce mnie wypuścić z sali. Zaczepia mnie rzucając we mnie balonem. Próbuję wytłumaczyć mu, że autobus, że jest już późno i że muszę wracać do domu, próbuję umówić się na inny dzień. Wtedy dowiaduję się że to niemożliwe, bo chłopczyk kończy leczenie, wraca do zdrowia, do domku.

Mija około  półtora miesiąca. Zamieszanie w pracy skutecznie uniemożliwia mi odwiedziny na oddziale, wypadam z obiegu.

Niedzielny poranek. Otwieram laptopa. Przeżywam szok. Czytam wpis mamy Szymonka na jednym z portali. Wyłapuje pojedyncze słowa: hospicjum, kartki, listonosz. Niedowierzam. Potem wszystko toczy się błyskawicznie: ktoś zakłada wydarzenie, prosi o wysyłanie kartek do smyka. Udostępniam, zapraszam znajomych, piszę gdzie mogę.
Wydarzenie zaczyna żyć własnym życiem w ciągu godziny ma już pół tysiąca zadeklarowanych uczestników. Słodko- gorzka radość. Tyle możemy zrobić.

Marzy mi się cud dla Szymonka. Wierzę, że jest możliwy. Znam takie małe Cuda, które biegają gdzieś po swoich domach i żyją wbrew medycynie. Pan Bóg czasem ma swój plan.

Mimo tego nie rozumiem. Nie rozumiem podejścia niektórych osób.
Nieuleczalna choroba dziecka, ten którego kochasz gaśnie pomału na Twoich oczach, a Ty nie możesz nic z tym zrobić. Czy może być coś gorszego? Chyba nie.
Ile trzeba mieć siły żeby świadomie pozwolić innym patrzeć na to jak rozpada się Twój świat tylko po to żeby spełnić marzenie własnego dziecka? Jak bardzo trzeba je kochać? Jak trudno jest wtedy prosić obcych ludzi o pomoc? Nie wiem czy bym tak potrafiła, czy znalazłabym w sobie tyle siły ale to ostatnie to pytanie czysto hipotetyczne bo nie jestem jeszcze matką.

Ale w całokształcie nie mogę zrozumieć podejścia niektórych osób uporczywie proponujących kolejne sposoby terapii w sytuacji kiedy dwa posty wyżej czytam wpis rodziców że sprawdzili wszystkie metody leczenia konwencjonalne i niekonwencjonalne, że proszą żeby ich nie proponować bo to boli, bo czują się wtedy oceniani.

Nie rozumiem urządzanych w wydarzeniu dyskusji na temat istnienie Boga, kłótni i wzajemnego nazywania siebie naiwnymi z powodu wiary lub niewiary w Niego. Wierze w cuda. Wierzę, że ten cud może przydarzyć się też Szymonkowi, modle się o niego. Ale zdaję sobie sprawę, że może, a nie musi. Nigdy nie odważyłabym się napisać że na pewno zdarzy się cud bo dużo ludzi o niego prosi. Bo jeśli się nie zdarzy to co wtedy napiszę?
Czy rozczarowanie i złość na Boga nie będą wtedy jeszcze większe u najbliższych Szymonka? Czy jeszcze bardziej nie poczują się przez Niego rozczarowani, oszukani? I to nie będzie wtedy wina Boga tylko lekkomyślnych zapewnień - że NA PEWNO zdarzy się cud.

Nie rozumiem też tej ciągłej wymiany zdań w komentarzach na zasadzie: "ja na miejscu rodziców Szymonka zrobiłbym tak", "A ja na ich miejscu zrobiłbym tak" Przecież nikt z nas nie jest na ich miejscu! Łatwo jest wyobrażać coś sobie kiedy jest nam dobrze i bezpiecznie. Myślicie, że łatwo im było podjąć decyzję o oddaniu ukochanego dziecka pod opiekę hospicjum? Przecież to jest najprawdopodobniej najtrudniejsza decyzja w ich życiu.
Pomaganie polega na  uszanowaniu czyiś decyzji, przestrzeganiu granic, które ktoś postawił. Oczywiście ważne jest podejście twórcze i kreatywne ale wszystko na tyle na ile ta druga osoba chce a nie na tyle na ile ja chce, bo w innym przypadku realizuje siebie, a nie pomagam.