Gosia ma 28 lat jest szczęśliwą mamą 3 letniej
Amelki i 8 miesięcznego Fryderyka. W jej torebce jak w każdej damskiej torebce
znaleźć można chyba wszystko: szminka, długopis, stare zdjęcie i różowe
słuchawki do MP3ki – już nie działają, ale wciąż pachną nim.
Beata pracuje jako grafik komputerowy w firmie
realizującej zlecenia reklamowe. Kiedy dzwonię do niej na początku października
nie muszę niczego tłumaczyć plakat na październikową Adorację jest już prawie
gotowy ustalam tylko dzień i godzinę – wiem, że będzie dobry.
Marta zawsze tryska entuzjazmem i energią. Kocha
snowboard i wycieczki w góry. Na co dzień pracuje w jednej z dużych
wrocławskich korporacji. Po pracy stara się organizować eventy dla dzieci z
miejscowego oddziału onkologicznego. Pamięta.
Stop klatka.
Poznajemy się kilka lat wcześniej. Świeżo upieczone
studentki wkraczające w dorosłość, gdzieś na przedprożach dużego miasta. Na
pierwszym szkoleniu dla wolontariuszy słyszymy, że „jesteśmy w grupie dość
specyficznych młodych ludzi”, bo jak inaczej nazwać nastolatki, które
dobrowolnie decydują się wejść na oddział onkologii dziecięcej? Na ten oddział
ukryty, gdzieś głęboko za murami szpitala, o którym nie chce się nawet
pamiętać, że jest. Na ten oddział, który wbrew oczekiwaniom nie stoi pusty, gdzie
za szczelnie zamkniętymi, szklanymi drzwiami mieści się front. Stawką jest
śmierć albo życie i dalsza walka.
Za jedną z par tych szklanych drzwi mieszka chłopiec
o niebieskich oczach. Spędzamy razem wiele chwil. Dla niego stajemy się
malarzami, odkrywcami i budowniczymi prawdziwych miejskich budowli- z klocków. Wspólnie dzielony czas pachnie
intensywnością, choć jeszcze nie wiemy, że mamy go tak niewiele. Wkrótce
przekonujemy się, że dzieci zza szklanych drzwi czasem umierają.
Pstryk
Początek czerwca, ciepłe piątkowe południe, wznoszący
się na zielonym pagórku drewniany kościółek łapie promyki słońca, wiatr
delikatnie smaga twarze. Uroczystości pogrzebowe poprzedza czuwanie przy
chłopcu o niebieskich oczach, które tak nagle zgasły. Stoimy po dwóch równoległych
bokach trumny, dwóch równoległych brzegach tej samej historii. To właśnie tam
krzyżują się nasze spojrzenia i już wiem –nie potrzeba wiele tylko
wyciągniętych ku sobie dłoni, by zbliżyć do siebie te dwa odległe krańce. W
uszach dźwięczy mi jeszcze rzucone na pożegnanie : „My Was jeszcze odwiedzimy”
i odbijająca się echem odpowiedź: „Będziemy czekać”
Dotrzymujemy słowa. Jest wczesna jesień kiedy tuż po
skończonych zajęciach późnowieczorną porą pakujemy do samochodu siebie i ciasto
pieczone gdzieś w studenckiej kuchni bez miksera i przepisu za to z dużą porcją
ciepłych myśli i wspomnień. W niespełna dwie godziny później siedzimy z tym
ciastem przy stole nad parującą kawą. Tylko to jedno puste krzesło namnaża
wielokropki. A gdzie Pan Roman ? Pytam nagle. „Na podwórku”. Znajduję go w
traktorze. Siedzimy razem w milczeniu. Obok mnie siedzi dwa razy starszy ode
mnie mężczyzna, ojciec – bez syna, w jego oczach widzę łzy. Tych łez nie da się
zapomnieć. „Przyjdzie Pan do nas ?”- pytam cicho „Bardzo na Pana czekamy”
Chwilę potem jesteśmy już w komplecie. Oglądamy zdjęcia, rozmawiamy. Tuż za
ścianą stoi puste łóżeczko i wciąż jeszcze niespakowane zabawki. Łzy płyną
dalej tyle że już nie tylko z jednych oczu. I dobrze niech płyną, łzy te
dzielone z innymi dzieją się jakby inaczej. Znajomość przekształca się w
przyjaźń, miesiące w lata. Historia zza kilku par szklanych drzwi rezonuje w
nas do dziś. To nie jest opowieść o umieraniu. To jest opowieść o tym , że
niezależnie od tego kim jesteśmy najważniejszą rzeczą jaką zrobimy w życiu
wcale nie musi okazać się jakiś zawrotny projekt, odniesiony sukces zawodowy,
czy osobisty. Czasem tą najważniejszą rzeczą może być upieczone ciasto, wypita
herbata, uściśnięta ręka lub po prostu wspólne słuchanie muzyki. Małe gesty ,
po których nic już nie jest i nie będzie takie samo. Kiedy w listopadowe
wieczory zapalać będziemy lampki na grobach naszych bliskich, czy znajomych
pamiętajmy, że tu nie kończą się te historie. Za każdą z nich stoją ludzie,
którzy tu i teraz tęsknią i potrzebują nas bardziej niż kiedykolwiek. Bycie w
żałobie nie jest zaraźliwe nie bójmy się więc sięgnąć po telefon, napisać list, czy
porozmawiać i jak pisał ks. Jan
Kaczkowski „Ćwiczmy mięsień bliskości”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz